sobota, 31 sierpnia 2013

"Appie" rozdział 7 cz.2

Żeby nie było że się lenię :P Część druga potem, na razie dodaję bo długo nic nie było. I jeszcze nie zdążyłam sprawdzić, więc mogą być błędy.
EDIT: poprawka, jest to część druga rozdziału siódmego, a nie część pierwsza ósmego ;)

Dziewczyny rozstały się. Appie i Lisa zostały na plaży, a Charlott ruszyła w stronę domu. Musiała uporządkować myśli.
Jak to możliwe, że ktoś, kto jeszcze wczoraj był przy tobie, rozmawiał z tobą, śmiał się… Dziś jest już…  - nie, te słowa nie przeszłyby Charlott przez gardło.  – Dziś już go nie ma?
Miliardy myśli krążyły w jej głowie, a ona walczyła ze sobą, żeby się nie rozpłakać.  Ona była twarda, nie może się poddać.
Usiadła na przystanku. To był  t e n  przystanek. Tutaj rozmawiali. Tutaj dał jej wisiorek… - odruchowo sięgnęła do naszyjnika, który miała na szyi. Gdy go dotknęła, poczuła natłok wspomnień: Michael na obozie, gdzie się poznali, Michael machający jej z autobusu, Michael podający jej flamaster, by się podpisała na jego plecaku, aż wreszcie – przeleciał ją zimny dreszcz – przerażona mina Michaela, gdy tir był naprzeciwko autobusu, na chwilę przed wypadkiem.
Puściła naszyjnik i złapała haust powietrza. Co to było?!  Ciężko wytłumaczyć… Jakby ktoś wszedł do jej głowy i wyciągnął na wierzch wszystko, co się wiązało z Michaelem.  Wstała i nie oglądając się za siebie zaczęła biec, byle dalej od przystanku. Gdy już pokonała połowę drogi dzielącej przystanek od domu zatrzymała się. Po policzkach płynęły jej łzy. Nie powstrzymywała ich. Niech płyną. Może z nimi odpłynie też ból i uczucie straty…

***
Siedziała w lesie na jakimś pniu. Łzy już wyschły. Minęło może pół godziny, może półtorej. Nie myślała o tym. Trzymała przed sobą szkicownik i jak w transie odtwarzała z pamięci twarz Michaela. Każdy najdrobniejszy szczegół, najmniejszy pieprzyk i delikatnie uniesiony kącik ust, gdy na nią patrzył. Utrwaliła go na papierze, bo bała się, że jego obraz wkrótce zatrze się w jej głowie.
Obok niej stały glany. Bosymi stopami dotykała wilgotnej od rosy trawy. To przynosiło ukojenie.
Gdyby jej umysł nie był wypełniony rozpaczą, na pewno zachwyciłaby się tym miejscem. Wyglądało jak żywcem wyjęte z bajki: w delikatnej trawie przetykanej mchem błyszczała niczym diamenty rosa. Ze zwalonych pni wychylały swe kapelusze maleńkie grzybki wszelkich gatunków. Gdzieniegdzie można było dostrzec też drobne kwiatki lub wystające korzenie drzew. Ale prawdziwie baśniowy wygląd las zawdzięczał słońcu, którego delikatne promyki przebijały się przez cienkie listki tworząc nastój tajemniczości nieodkrytych przez człowieka zakątków.  Drzewa wyglądały jakby miały ze sto lat, a każda dziupla, każda norka i każda jamka zdawała się być opuszczona. Jedynym dźwiękiem, jaki tu docierał, był cichy, jakby nieśmiały świergot ptaków. Nawet one nie chciały zakłócać wrażenia absolutnej samotności.
Wreszcie dziewczyna skończyła, ale zamiast obejrzeć dokładnie swoje dzieło szybko zamknęła zeszyt i wrzuciła go do torby. Nie chciała na razie go oglądać. Nie była gotowa.
Zarzuciła na ramię torbę, chwyciła glany i ruszyła boso w głąb lasu. Już po chwili usłyszała szmer strumyka, a po dłuższej wędrówce napotkała sporą skarpę i wodospad. Woda wpływała do niewielkiego jeziorka otoczonego kolorowymi kamykami różnej wielkości i kształtu. Charlott dostrzegła na dnie stare, porośnięte zielonkawym nalotem gałęzie i kamienne „płyty”. Udało jej się dostrzec kilka małych rybek, beztrosko krążących tuż przy wodospadzie. Po drugiej stronie jeziorko znów zmieniało się w strumyk.
Dzień był upalny, a czysta woda kusiła ochłodą. Dziewczyna przez chwilę się wahała, po czym rozebrała się i zanurzyła w zimnej wodzie. Rybki łaskotały ją w obolałe po noszeniu glanów stopy.

Po raz pierwszy od wczoraj poczuła spokój i ukojenie. Mogła swobodnie dać się unieść wodzie, nie myśląc o niczym.