Appie

Rozdział 1
Moje życie. Moje wspomnienia. Moje wizje.

Obudziłam się wcześnie rano. Nawet słońce jeszcze nie wzeszło. Ubrałam się, zjadłam śniadanie i wymknęłam się z domu. Na dworze było jeszcze szaro, ale tak nawet było ładniej. Szłam wiejską drogą między domami sąsiadów. O dziwo – nie mieszkało tu ani jedno dziecko.
Odkąd tu mieszkam pamiętam tylko jedną rodzinę z dzieckiem, Darmengor. A najbardziej dziewczynkę, Lisę. Gdy Darmengorowie się tu wprowadzili, ja i Lisa miałyśmy po 4 lata. Miała ona cudowne pomysły, nie dało się z nią nudzić. Ja natomiast znałam całą okolicę. Razem tworzyłyśmy wspaniały zespół.
Najciekawszą i najlepszą naszą zabawą była gra w chowanego w zbożu. Trzeba było tylko uważać na pana Dickensona, który potwornie się bał, że mu połamiemy jego zboże, choć ani razu nie połamałyśmy go. Jednak on upierał się, że łamiemy mu je bez przerwy i gonił nas, i łamał swoje biedne zboże. Później był wściekły, że jest połamane, i mówił, że to my. Ale ani razu nas nie złapał. A zabawa była świetna.
Tuż przed pierwszą klasą rodzice Lisy postanowili się wyprowadzić. Nie wiem czemu, Lisa nic mi nie powiedziała. Mówiła, że to zbyt smutne, żeby o tym opowiadać. Może jak nauczy się pisać listy, to wyjaśni mi co się stało. I wyjechała.
Ciężko mi było się z tym pogodzić, zaraz więc  wzięłam się za naukę pisania i czytania porządniej niż kiedykolwiek wcześniej. U nas we wsi nie ma telefonów, więc nie mogłam się z nią skontaktować w inny sposób. W pierwszej klasie pisałyśmy już do siebie listy, jednak Lisa nie chciała napisać, dlaczego się wyprowadzili. Potem pisała coś o braku możliwości wysłania listów i kontakt się urwał. Jakim cudem w ogóle dałyśmy się rozdzielić? – myślałam wtedy. Zawsze  byłyśmy jak papużki nierozłączki, razem na zawsze, choćby nie wiem co. Wiele nocy przepłakałam po jej wyjeździe… Mama mówiła wtedy do taty „nie mogą wciąż oglądać taj małej, zapłakanej twarzyczki”. Dobrze to pamiętam. Często wchodziłam na ogromną wiśnię rosnącą w naszym ogrodzie. Siadałam na jednej z najwyższych gałęzi, gdzieś na wysokości pierwszego piętra i wpatrywałam się w niebo. Właśnie wtedy zaczęłam pisać pamiętnik. Tata pracował daleko, poza miastem, w jakimś biurze. Przywiózł stamtąd gruby dziennik w twardej, żółtej oprawie. Specjalnie dla mnie. W okolicy nie mieliśmy żadnego sklepu papierniczego. Były tylko trzydziesto dwu kartkowe zeszyty u Pani Heleny, która sprowadzała je z innego miasteczka. Czułam się wtedy jakbym miała urodziny. Bo tata zapakował dziennik w śliczny, żółty papier w złote korony. Mam ten papier do dziś.
Każdego dnia zapełniałam około dwóch kartek moimi myślami. Pisałam o tym, że to strasznie niesprawiedliwe, że Lisa powinna tu być. Z każdym dniem było mi coraz lepiej. Jakbym zdejmowała z siebie ogromny ciężar i przenosiła na kartki…
Teraz, po prawie pięciu latach znowu miałam się spotkać z Lisą. Obie zostałyśmy zapisane do tej samej szkoły. Mam mieszane uczucia. Niby to moja jedyna przyjaciółka, mamy wiele wspólnego… Ale z drugiej strony, miałyśmy tylko sześć, może siedem lat przy rozstaniu. Od pierwszej do szóstej klasy to jednak masa czasu. Poza tym nigdy nie powiedziała mi, dlaczego się wyprowadzili. To mógł być każdy, nawet najgłupszy powód. Może jej rodzice mnie nie lubili?
Usiadłam na skraju lasu i spojrzałam na małe drzewko. Miało może z półtora metra wysokości. Mama mówiła mi kiedyś, że zasadziła je, kiedy zaszła w ciążę. Jabłoń, bo mam na imię Appie. Prawie jak apple, a apple to jabłko po angielsku. Wiem, wiem, Appie? To nie jest imię! Ale u nas, w rodzinie Keralis zawsze nadaje się takie „nietypowe” imiona. Mój tata ma na imię Fero. Mama to Umbi. A ciocia, siostra taty to Torix. W sumie wiele jest w naszej wiosce takich nietypowych imion.
Położyłam się na trawie i przymknęłam oczy. Niebo zrobiło się odrobinę jaśniejsze. Zarwałam się z miejsca i puściłam pędem przez las. Wkrótce rozpocznie się wschód słońce. Skąd wiem? Lata praktyki. Miałam jakieś trzy – cztery minuty na pokonanie gęstego lasu Korai i dotarcie na plażę Ressaq. Wystarczy.
Wyskoczyłam z krzaków prosto na piasek. Niebo było jeszcze ciemne, więc miałam chwilkę by zdjąć buty. Ułożyłam moje szare trampki z podpisem Lisy koło wysokiego drzewa. To nie było zwykłe drzewo. To była moja Oiav.
Zanurzyłam nogi w wodzie. Trudno, moje brązowe rybaczki znowu będą mokre. Mało mnie to chwilowo obchodziło. Woda po kolana… najchętniej zanurzyłabym się w niej aż po szyję. Normalni ludzie chyba zanurzają mały palec i zaraz cofają, bo zimno. Ja taka nie byłam. Mi wiecznie było gorąco.
Wyszłam na brzeg i oparłam się o Oiav. Rozpoczął się wschód słońca. Niebo stało się różowe, a nad taflę wody wyjrzało ogniste słońce. Chmury przybrały różowawy kolor. Niebo było teraz mieszanką pomarańczowego, różu, błękitu i czerwieni. Uwielbiałam ten moment. Wreszcie ukazała się cała płomienna kula. Zmrużyłam powieki i pozwoliłam, by wiatr rozwiał me długie, czarne włosy. Odpłynęłam. Na ten moment czekałam. Przez umysł przewijało mi się miliony obrazów, miliony słów i mnóstwo ludzkich emocji. Co dzisiaj? Hm… Może wanilia, beż, las i sosna.
Uderzył mnie mocny zapach wanilii i lasu sosnowego. Spokojnie – pomyślałam. – Delikatnie.
Zapach osłabł, teraz był tylko delikatną nutką. Usłyszałam szum drzew. Na koniec zobaczyłam piękną, beżową suknię. Wizja trwała może trzy minuty. Później stopniowo słabła.
Gdy się skończyła wyjęłam mój żółty dziennik i pióro z dziupli Oiav. Nadal oparta o pień zatopiłam się zupełnie w szkicowaniu i pisaniu.



Rozdział 2
Dzień jak co dzień… A może nie?

Wróciłam do domu tuż przed południem, zostawiając w dziupli swój kochany dziennik. Teraz, kiedy w domu poza mną i rodzicami był jeszcze ktoś, musiałam być ostrożna.
- Appie wróciła! – wydarł się od progu Koe, mój młodszy, czteroletni brat. Istne zło z nóżkami i rączkami. I buźką, żeby się mógł wydzierać, tak jak teraz. – Na pewno nie jadła śniadania i nie ma zamiaru jeść! Ona jest taka chuda, że pewnie nigdy nie je śniadania i ma ten, no… anerko… anorka…
- Anoreksję – poprawiłam go znudzona. – Jadłam śniadanie, dawno temu. Co na obiad? – spytałam, choć w wizji na plaży widziałam już mamę smażącą naleśniki.
- Naleśniki! – krzyknęła z kuchni mama. – Z czym chcecie, to sobie załatwcie. Wiecie, gdzie co jest, ja wam dodatków nie będę szukać.
Wystartowaliśmy równocześnie z Koe i polecieliśmy od razu do pana Fogika. On miał ule w ogrodzie, u niego zawsze kupowaliśmy miód. Mi i Koe’mu dawał zawsze za darmo, po znajomości. Ale tylko jedną porcję.  Więc teraz trwał wyścig. Który zawsze ja wygrywałam. Jak zwykle pierwsza znalazłam się w ogrodzie, gdzie pan Fogik krzątał się między swoimi ulami.
- Dzień dobry panie Fog – powiedziałam. – Jak pan się miewa?
- Już ja znam ten niewinny uśmiech, Appie – uśmiechnął się do mnie. – Znowu pierwsza? Chyba nigdy nie dasz Koe’mu szans na naleśniki z miodem, co?
- Raczej mało prawdopodobne – wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
- Proszę, masz tu słoik miodu na jedną porcję naleśników – pan Fogik wręczył mi owinięty szmatką pakunek. – I smacznego!
- Dziękuję panu bardzo. O, Koe biegnie.
W naszą stronę biegł właśnie mój brat. Skierowałam się wiec w stronę lasu, by plażą wrócić do domu.
Dopadłam wreszcie naszych białych drzwi i wkroczyłam do domu krokiem zwycięzcy.
- A ty jak zwykle pierwsza, co? – mama uśmiechnęła się znad patelni. Ona nie miała się co ścigać, zawsze brała do naleśników truskawki z naszego ogrodu. – Koe będzie pewnie za jakieś piętnaście minut. Daj mi ten miód, ja go przypilnuję, a ty idź wziąć prysznic.
Naleśniki były pyszne. Appie jadła z miodem, Koe z serem, a mama z truskawkami. Po obiedzie Koe, jak zwykle wybiegł na dwór oznajmiając, że wróci na kolację. Appie pozmywała naczynia i skierowała się w stronę swojego pokoju.
Taty nie było na posiłku. Dwa dni mieszkał w mieście, gdzie pracował, dzień i weekendy w domu. Wracał jutro.
Appie zabrała z pokoju flakonik z wodą, dwa puste flakoniki i zapasowe pióro. Z kuchni zabrała drewnianą miskę i wodę w butelce. Spakowała wszystko do skórzanej torby i wyszła z domu. Ruszyła wolnym krokiem przez pola, przez las, aż w końcu wyszła n piaszczystą plażę. W torbie miała teraz oprócz rzeczy zabranych z domu kłosy zbóż, kępkę trawy, trochę leśnych roślin i grzybów, kilka kwiatów, żywicę i wodę we flakonie nabraną ze strumyka. Rozłożyła to wszystko koło Oiav.
Sięgnęła do dziupli i wyciągnęła stamtąd kawałek papieru. Stary, obsypany ziemią papier pokryty był drobnymi, lekko pochylonymi literkami. Dziewczyna przypomniała sobie, jak pierwszy raz znalazła się przy Oiav…
***
Na plażę wybiegły dwie małe, roześmiane dziewczynki.
- Lisa, teraz ty gonisz! – krzyknęła wyższa z nich.
- Poczekaj chwilę – ta niższa podeszła do drzewa i oparła się o jego pień. – Muszę odpocząć…
Jej mała rączka pogładziła drzewo.
- Patrz, tu jest dziupla. Może coś jest w środku? – Lisa sięgnęła do dziury w korze.
- Dlaczego coś miałoby być w dziupli?
- Nie wiem, ale coś tu jest!
- Pokaż, pokaż!
Pięciolatki stłoczyły się nad kartką papieru.
- Nie ma obrazków, a my nie umiemy czytać – zasmuciła się Appie.
- Jak będziemy starsze, to tu wrócimy i przeczytamy – Lisa wyszczerzyła ząbki w uśmiechu. – A na razie pobawmy się jeszcze.
- W czarodziejki! Pobawmy się, że to magiczna receptura na eliksiry!
Przyjaciółki nie przypuszczały wtedy, że słowa z kartki rzeczywiście mogą okazać się magicznym przepisem na tworzenie eliksirów…
Cztery lata później…
Appie, cała we łzach wybiegła z lasu i położyła się na piasku.
- To nie fair! Dlaczego mi to robią? Najpierw rozstanie z Lisą, a teraz jeszcze mama jest w ciąży…
Jej wzrok padł na drzewo, przy którym kiedyś się razem bawiły – ona i Lisa.

- Dziupla… - przypomniała sobie i w jednej chwili zerwała się z ziemi. Wyciągnęła z dziupli kartkę papieru i powoli zaczęła czytać.

Poniedziałek 01.06.1990. 6:05

Ach, kocham wschody słońca! A ten był wyjątkowy. Dał mi moc, tak jak każdy pierwszy wschód miesiąca. Oiav też czuje się lepiej. Moje życie stanęło na głowie, odkąd Charlotta wyjechała. Mam same problemy… Rodzice nie chcą mnie puszczać na plażę, bo ostatnio wywinęłam niezły numer. Przesiedziałam tu cały dzień, nie wracając na posiłki. Mama jest wściekła. Ale co ja poradzę? Moja wizja, nie wiem czemu, była tak długa… To była w zasadzie cała historia, tak, jakbym przewidywała… przyszłość? Nie wiem. Może później ją opiszę, na razie biorę się za tworzenie eliksirów.

~ trzy kępy polnych traw + niewielka garść piasku i gliny + septurius espectus = eliksir usypiający ~

~ roztarte na miazgę trzy orzechy arachidowe + cztery krople żywicy + amiranium Isambios = serum prawdy ~

To tyle na dziś. Z pomocą Oiav odkryłam jeszcze wiele eliksirów, ale to nie jest bezpieczne miejsce na chowanie receptur… Muszę schować je gdzieś, gdzie ‘niepożądane osoby’ ich nie znajdą. Wiadomo o czym mówię - Victorius, jak zwykle. Czemu muszę mieć starszego brata?! Ciągle wtyka nos w nie swoje sprawy… Oto wskazówka:


Jak siostry stoją obok siebie

Jedna czarna jak noc
druga biała niczym chmury na niebie.
Między nimi żywioł rozcina dolinę
lecz ja łatwo go ominę.

Kto dobrze zna tą wioskę, wie już, gdzie znajdują się przepisy na mikstury. Powodzenia w szukaniu :)

Poza tą jedną kartką dziewczynka nie znalazła nic więcej. Rozpoczęła za to poszukiwania receptur. Schowała papier do dziupli i zaczęła myśleć. Wioskę znała jak własną kieszeń, więc od razu domyśliła się, że dwie góry  to Rafa, gdzie znajduje się las i cała skryta jest w cieniu, a druga to Deria, gdzie wypasane są owce, więc wygląda jakby była cała bielutka. Żywioł rozcinający dolinę...  zapewne chodziło o rzekę Messiera, która spływa z Derii. A na drugą stronę rzeki można się bez problemu przedostać dzięki staremu mostowi. A więc schowała ten cenny przepis pod mostem!
Na miejscu Appie znalazła skórzaną torbę. W środku był dziennik oprawiony w skórę. Przekartkowała go szybko. Tak, to ten.
***
Uśmiechnęła się. Najważniejszy wpis znalazła jeszcze tego samego dnia…

Piątek 3.07.1989

Poradnik korzystania z mocy Oiav 
(stworzony z myślą o przyszłych pokoleniach, choć nie sądzę, by komuś się przydał)
1. Oiav to świętość… Nie możesz pozwolić, by ktokolwiek ją zniszczył.
2. Z jej mocy mogą korzystać tylko czarodziejki i magowie światłości.
3. Można to poczuć tylko przy wschodzie słońca.
4. Pierwszego dnia każdego miesiąca moc Oiav ‘działa’ przez cały dzień.
5. W dniu swych urodzin możesz porozmawiać z Oiav!
6. Największą radość sprawia odkrywanie swojej mocy, więc nie bój się eksperymentów.
7. Na świecie jest wiele drzew – przewodników podobnych do Oiav.

Przydał się, i to bardzo! Gdyby nie jej poprzedniczka (Nea, jak się okazało) to Appie nadal nie wiedziałaby, o co chodzi z eliksirami.
Do domu wróciła wieczorem, eliksiry zostawiając w dziupli Oiav.
- Tata? – spytała zdziwiona, widząc, że na wieszaku w przedpokoju wisi płaszcz ojca.
Weszła do jadalni. Przy stole siedział jej tata, co  bardzo ja zdziwiło. Miał wrócić jutro. On  n i g d y  nie wracał wcześniej.
- Witaj, Appie – powiedział ojciec z powagą, która do niego nie pasowała. – Usiądź. Musimy porozmawiać.
Dziewczyna usiadła naprzeciwko niego, patrząc na tatę niepewnym wzrokiem.
- Umbi, ty też usiądź. I zawołaj Koe’go – zwrócił się do mamy.
Już po chwili cała rodzina siedziała przy stole.
- O co chodzi, Fero? – nie wytrzymała wreszcie mama. – Powiesz, czy nie?
- Straciłem pracę – powiedział prosto z mostu, a Appie poczuła, jakby ktoś zrzucił na nią wielki kamień. Stracił pracę?! Przecież to on tu utrzymuje rodzinę! Nie dadzą rady normalnie żyć, zabiorą im dom, albo zrobią coś jeszcze gorszego.
- Powtórz – mama gwałtowni zamrugała oczami, jakby nagle się obudziła. – Jak to: straciłeś pracę?
- Firma upada. Szef postanowił zatrudnić najlepszych biznesmenów z całego kraju. Wypadłem z gry, bo byłem… - tata wziął głęboki oddech. Widać było, że jest po prostu wściekły na szefa. – nie dość dobry.
- Co teraz? – zapytała Appie.
- Teraz… kolej mamy – ojciec podniósł wzrok. – Ja już pracowałem dostatecznie długo, kiedy mama odpoczywała. Niech teraz  o n a  znajdzie jakąś pracę.
Zamiast się wściec, mama odpowiedziała tylko:
- Dobrze. Więc pojadę jutro do miasta szukać pracy.
- Co? Jak to? Nie rozumiem. Tak po prostu? Masz w ogóle jakieś wykształcenie? – Appie miała jeszcze wiele pytań, ale mama wstała od stołu i poszła do sypialni, nie odpowiadając córce.
- Czyli teraz tata będzie w domu? – spytał Koe. – Super! Będziemy się razem bawić! Codziennie! Prawda, tato?
Ale on nie odpowiedział, tylko spojrzał na Koe’go ciężkim wzrokiem i również skierował się do sypialni.

Appie powiodła za nim wzrokiem i już wiedziała, że to nie będą łatwe dni.


Rozdział 3
Szkoła

Nadszedł ranek pierwszego dnia szkoły. Odświętnie ubrana Appie szła ze swoją skórzaną torbą w stronę szkoły. Mimo, że rozpoczęcie roku zaczynało się dopiero o dziewiątej, Appie już o ósmej musiała wyjść z domu, jeśli nie chciała się spieszyć. Zresztą i tak wstawała o piątej, żeby dotrzeć na wschód słońca. Dziś zobaczyła w wizji budynek szkoły, zdenerwowanego tatę, roześmianego Koe’go i gromadę uczniów wchodzących do szkoły. Po wybraniu słów „magia, słońce, Oiav” poczuła przypływ mocy. Był pierwszy września, czyli Appie miała dostęp do mocy Oiav przez cały dzień, oraz – co najlepsze – z każdego miejsca. Rano zaczerpnęła dużo energii. Czuła, że emanuje magią. Dowolna istota magiczna (czarodziejka, wróżka itp.) mogła ją wyczuć z odległości nawet kilometra. Dowiedziała się tego od Oiav w swoje dziesiąte urodziny, czyli pierwsze urodziny po odnalezieniu dziennika. Na szczęście „zwykłe” osoby tego nie zauważały. Nikt w szkole nie dowie się o jej mocach.
Nie była pewna, jak przywitać się z Lisą. Jak koleżanki? Jak przyjaciółki? Przytulić ją i powiedzieć, że tęskniła? Ha, tęskniła, i to jak! Ile nocy przepłakała po jej wyjeździe… Nawet teraz czuła dotkliwą pustkę. Brakowało jej Lisy.

***

Skok, puf. Skok, puf. Skok, puf. Wysoka, szczupła, dwunastoletnia dziewczyna skakała po drodze. Przy każdym jej kroku w powietrze unosił się delikatny obłoczek brązowego pyłu. Miała długie, kręcone blond włosy z zafarbowanymi na rudo końcówkami. Była opalona, a na jej twarzy znajdowała się cała masa piegów.  MIała na sobie luźne, brązowe szorty i białą, odświętną bluzkę. „Puf” robiła pomarańczowa torba, gdy obijała się o jej biodro. To zauważyłaby pierwsza z brzegu osoba. Istocie magicznej natomiast rzuciłoby się w oczy coś innego.
Wokół dziewczyny znajdowała się aura magii. Magii światła, dla ścisłości. Była nią bardzo szczelnie otoczona. Wyczuwalna na kilometr czarodziejka.
Ale jedna rzecz nie pasowała do jej wesołej postawy. Nie uśmiechała się.
Myślami była zupełnie gdzie indziej. Wspominała dawną przyjaciółkę i zastanawiała się, czy gdy spotkają się w szkole wrócą dawne czasy. Chociaż po tym, jak odkryła swoją moc nie była tego taka pewna… Oczywiście będzie musiała powiedzieć, że jest czarodziejką. Przyjaciółki nie mają przed sobą sekretów. Ale jak to zrobić? Czy jej uwierzy? Już wkrótce się tego dowie.

***

Równocześnie stanęły przed niebieskim budynkiem szkoły. Obie bardzo się zmieniły.
Appie czterolatka była bladziutka, miała czarne, ścięte na chłopaka włosy. Nos i kolana zawsze odrapane. Nosiła luźne spodnie i za dużą bluzkę. Teraz jej czarne włosy były długie i proste, cera kremowa. Ubrała białą, prostą sukienkę odkrywającą jej szczupłe łydki bez zadrapań.
Mała Lisa zawsze związywała blond włosy wstążką. Jej nos pokrywały pojedyncze piegi. Chodziła w spodniach i bluzkach w dziewczęce wzory. Była niższa od Appie. Gdy stanęła pod szkołą jej włosy były rozpuszczone, a końcówki zafarbowane na rudo. Piegi pokryły całą jej twarz. Założyła dziś proste spodnie i odświętną bluzkę. Przerastała Appie niemal o głowę.
Nie poznały się, ale każda z nich wyczuła coś dziwnego. Jako istoty magiczne (czarodziejki światłości) wyczuwały obecność magii. Spojrzały na siebie, ale nie domyśliły się przyczyny nieznanego uczucia.
W szkole Appie udał sie do sali gimnastycznej. Tam zawsze dyrektorka witała uczniów i mówiła, do jakich sal mają się udać poszczególne klasy.
Uderzyły ją ludzkie emocje. Moc Lisy nie obejmowała tylko wizji, dziewczyna mogła wyczuwać emocje innych osób. Teraz poczuła podniecenie, strach, radość, niecierpliwość i mnóstwo innych uczuć uczniów znajdujących się w sali.
Mikrofon zapiszczał przeciągle. Dyrektorka szybko odsunęła się od głośnika.
- Dzień dobry – zaczęła, ale jej głos zagłuszyły rozmowy.
- HEJ! – krzyknął pan Warren, a na sali zapadła cisza. Szkolny konserwator budził respekt nawet gimnazjalistów.
- Dziękuję – uśmiechnęła się do niego dyrektorka. – Dzień dobry – zwróciła się do uczniów. – Witam was w nowym roku szkolnym…
Appie przestała słuchać. Nauczyła się zwracać uwagę tylko na istotne elementy przemówienie pani Smith.
- Każda klasa uda się do innej sali. Teraz przeczytam do jakiej…
Czyli znowu trzy minuty czekania. Appie zastanawiała się, gdzie jest Lisa. Nie widziała jej wśród uczniów, ale była na liście. No cóż, zaraz się dowie.
- Klasa szósta. Przydzielono wam salę numer… - kobieta pochyliła się nad kartką i zmarszczyła brwi. Najwyraźniej miała problemy z odczytaniem numeru. – To jest chyba sześć… Ale równie dobrze może to być osiem… Albo pięć… To wy zostańcie w sali gimnastycznej – poddała się. – Klasa pierwsza gimnazjum…
Po przeczytaniu wszystkich klas uczniowie wyszli z pomieszczenia. Została tylko szósta klasa wraz z wychowawczynią. Kobieta około dwudziestoletnia miała czarne włosy, bardzo podobne do włosów Appie. Ubrana była w beżową bluzkę na ramiączkach i fioletową spódnicę. Widząc wychodzącą dyrektorkę wyraźnie się rozluźniła. Usiadła na ziemi, a czternaścioro szóstoklasistów zrobiło to samo.
- Dzień dobry. Jestem Ewa… Znaczy się, pani Ewa Jarowska – poprawiła się szybko. – Uczę informatyki. Dopiero zaczynam karierę nauczyciela, więc musicie mi niektóre błędy wybaczyć – uśmiechnęła się. – Plan lekcji muszę wam przedyktować, bo nie mam gdzie zapisać. W takim razie podam tylko jutrzejszy, a jutro zapiszecie resztę. Sprawdzę jeszcze obecność – sięgnęła po bordowy dziennik. – Podnieście rękę, gdy was wyczytam. Alan, Ines, Lisa, Diana, Tomek, Appie, Jonny, Seth, Amy, Charlotta, Marta, Cornelia, Dawid, Max.

To ona?! To nie może być ona! – Appie i Lisa spojrzały na siebie po sprawdzeniu obecności i obie pomyślały o tym samym.  Lustrowały się teraz wzrokiem nie mogąc uwierzyć, że aż tak się zmieniły.


Rozdział 4
Rozmowa

Lisa i Appie stały razem przed szkołą, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę. Wreszcie Lisa nie wytrzymała. Rzuciła się na Appie i ją przytuliła.
- Tak bardzo tęskniłam… - wyszeptała.
- Ja też – powiedziała Appie i również ją przytuliła.
Odsunęły się od siebie.
- Ale się zmieniłaś – stwierdziła Lisa. – Mogłabym do ciebie wpaść?
- Jasne. Tylko wracając spacerem będziemy dopiero za godzinę…
- Nie ma problemu – uśmiechnęła się blondynka. – Będziemy miały czas, żeby pogadać.
Szły razem wiejską drogą.  Appie znowu czuła tą dziwną energię. Nie tylko swoją magię. Zaczynała podejrzewać, że  Lisa też jest czarodziejką światłości. Tylko nie wiedziała, jak ją o to zapytać…
- Lisa… Czy ty… czy może…
- Tak? – dziewczyna stanęła i zaczęła wpatrywać się w nią swoimi zielonymi oczami.
- Pamiętasz tamten kawałek papieru, który znalazłyśmy kiedyś pod Oia… pod drzewem? Miałyśmy go kiedyś razem przeczytać… A potem ty wyjechałaś i ja o nim zapomniałam. Znalazłam go kilka lat później. Były na nim… Tylko mnie nie wyśmiej… Tam były przepisy na eliksiry. I wskazówka, jak znaleźć inne receptury i cały dziennik z przepisami. To był dziennik dziewczyny, która miała na imię Nea. Napisała tam, że jest czarodziejką światłości. I jateż jestem czarodziejką światłości! Przy wschodzie słońca mam wizje, dzięki mocy Oiav – tego drzewa, w którym była kartka. Ja wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale…
- Ty też?! – przerwała jej Lisa. – Ja tak samo jestem czarodziejką światłości! Och, to dlatego czułam tą dziwną energię – ty emanujesz magią, tak samo jak ja.  Ale ja mam nie tylko wizje, mogę także wyczuwać ludzkie emocje. Moje drzewo – opiekun nazywa się Tauzuruz. Gdy się przeprowadziłam, znalazłam w jego gałęziach szary notes. Moim poprzednikiem był Luis. On mógł leczyć rany i choroby.
Appie zatkało. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Były już niedaleko jej domu, jednak dziewczyna zmieniła nieco plany.
- Chodź na plażę – rzuciła tylko i puściła się pędem przez las.
Lisa zrobiła to samo i już po trzech minutach biegły po złotym piasku w stronę Oiav. Appie dotknęła drzewa i poczuła przypływ mocy. „Przyjemne uczucie” –pomyślała.
- To jest Oiav? – spytała Lisa, a gdy przyjaciółka kiwnęła głową dotknęła delikatnie jej kory.
- Au! –  blondynka odsunęła dłoń od drzewa.
- Co się stało? – spytała zdziwiona Appie.
- Sama nie wiem… Oiav chyba się broni.
- Czemu?
- To wie tylko Oiav. Może… Może boi się, że ją skrzywdzę? Albo tak się do ciebie przywiązała, że akceptuje tylko twoją energię? Pogadaj z nią. Znaczy… Wiem, że ona ci nie odpowie, ale uspokój ją trochę. Bardzo jestem ciekawa jej energii.
„Spokojnie” – Appie zwróciła się do Oiav i zamknęła oczy – „To jest przyjaciel. Nie skrzywdzi cię. To czarodziejka światła. Jej opiekunem jest Tauzuruz  - może go znasz? Nie bój się. Otwórz się na nią, nic ci nie będzie.” Dziewczyna czuła, jak frustracja i panika Oiav ustępują opanowaniu i poczuciu bezpieczeństwa.
- Spróbuj teraz – powiedziała do Lisy Appie. – Tylko… Powoli i spokojnie.
Ręka Lisy zbliżyła się do Oiav. Dziewczyna musnęła najpierw jej korę, a potem położyła całą dłoń na pniu. Poczuła ciepło przepływające przez całe ciało. A potem tą inną, nieznaną jej energię. Magię swojego opiekuna Lisa określiłaby jako… niebieską. A Oiav jako czerwoną. Kiedy energia Lisy i Oiav zaczęły się łączyć w dziewczynie, poczuła ona coś dziwnego. Jakby… przeciwieństwa. Jakby magia Tauzuruza i Oiav były całkiem inne. Jak plus i minus. To było przyjemne, ale zaczynało się zmieniać. Lisa miała ochotę oderwać dłoń od kory, ale nie chciała denerwować opiekunki, więc delikatnie zdjęła rękę z pnia, powoli odrywając od niego palce.
- I jak? – Appie obserwowała przyjaciółkę przez cały czas, próbując się dowiedzieć, co dzieje się w umyśle dziewczyny.
- To było… Nietypowe doświadczenie – powiedziała Lisa, opadając na piasek. – Zupełnie mnie wykończyło. Jej energia jest inna niż Tauzuruza. Te dwa rodzaje magii są tak jakby przeciwieństwami. Gdy zaczęły się we mnie mieszać, poczułam najpierw ciepło, potem chłód i tak na zmianę, cały czas. Na początku było to przyjemne, ale potem zaczęło przeradzać się w ból i musiałam zabrać rękę. Chyba przekazałam też trochę mojej energii Oiav. Pod koniec czułam, że ona też chce już zerwać przekaz. Może dla niej to też było nieprzyjemne…
- A gdzie właściwie rośnie Tauzuruz? Nawet nie wiem, gdzie się przeprowadziliście… I nie wiem czemu. Lisa, czy możesz mi to powiedzieć?
Dziewczyna już otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale nagle w jej torbie zabrzęczał telefon.
- Wiadomość od mamy – powiedziała, patrząc na wyświetlacz. – muszę wracać. Za dwie godziny mam być w domu – spojrzała na przyjaciółkę. – Jutro ci opowiem.
- No… dobrze. To na razie.
Uścisnęły się na pożegnanie, a potem Lisa wbiegła między drzewa i zniknęła Appie z oczu.

***

W domu Appie zastała tylko tatę czytającego gazetę przy kuchennym stole.
- Gdzie są wszyscy? – zapytała, rzucając torbę koło stojaka na parasole.
- Mama w mieście, Koe bawi się gdzieś na dworze. Obiad jest na blacie, koło lodówki.
Dziewczyna przeszłą przez kuchnię, żeby wziąć sobie porcję spaghetti. Czułą się tu nieswojo bez krzątającej się mamy, która zawsze śpiewała przy gotowaniu. Przeszkadzała jej ta  c i s z a.  Włączyłaby radio, gdyby nie to, że go nie mieli. Nigdy nie było potrzebne.
- Jak tam w szkole? – tata próbował chyba jakoś zacząć rozmowę. – spotkałaś się z Lisą?
- Tak – mruknęła tylko Appie, rozgrzebując makaron widelcem. Drażniła ją obecność taty. Może to głupie, a już na pewno nie miłe, ale miała wrażenie, że on tu nie pasował. Kiedy jadła z mamą, rozmowa zawsze sama przychodziła. Ale teraz…
- A jak wasza wychowawczyni? Jak ma na imię? – tata nie miał zamiaru ustąpić.
- Ela… to jest: pani Ela Jarowska.
- Podoba ci się szkoła?
Appie podniosła wzrok znad talerza. Czemu on się o to wszystko pyta? Nigdy go to specjalnie nie obchodziło. Wpadał na weekendy, zostawiał jakieś drobne prezenty jej i Koe’mu, dawał mamie forsę i wyjeżdżał. O co mu chodzi?

Ojciec zmieszał się nieco pod jej spojrzeniem i wlepił wzrok w gazetę, nie pytając już o nic. Posiłek minął w milczeniu.


Rozdział 5
Życie Lisy

Lisa biegła w szaleńczym tempie w stronę domu. Dwie godziny! Nie zdąży, na pewno nie zdąży. Spod szkoły miała autobus, który odjeżdżał za piętnaście minut. Czyli w piętnaście minut ma pokonać biegiem drogę, którą spacerem z Appie przeszły w czterdzieści pięć minut. Ha! Akurat się uda.
Stanęła na przystanku ledwie łapiąc oddech ze zmęczenia. Trzęsły jej się nogi po długim biegu. Usłyszała ciche syczenie. Podniosła wzrok. Jej autobus! To drzwi otwierały się z sykiem siłowników. Wpadła do środka, kupiła bilet u kierowcy, skasowała go i opadła na przednie siedzenie. Nadal ciężko oddychała. Zaczęła rysować coś palcem na brudnej szybie. Drzewo. To był Tauzuruz.  Obok niego szczupła dziewczyna o długich włosach – Lisa. Teraz pionowa kreska. Dalej widać Appie i Oiav, jak lustrzane odbicie. „Zupełnie inne” – pomyślała. Appie bardzo ja zaskoczyła. Zmieniła się nie do poznania. Była teraz taka dziewczęca i bardzo ładna. Jej magia była ciepła. Magia Lisy była jak chłodny, letni deszczyk.
Dziewczyna zaczęła wspominać dawne czasy, by jakoś skrócić sobie nudną, czterdziestominutową podróż.

~*~
- Czemu wyjeżdżasz? – spytała z wielkim żalem sześcioletnia Appie. – Nie będziemy się już widzieć?
- Ja… Ja myślę, że to zbyt smutne, żeby teraz o tym mówić –  Lisa, również sześciolatka drżącymi ze smutku rączkami pakowała swoje zabawki do torby. – Nauczymy się pisać listy. W szkole. I czytać. I ja do ciebie napiszę, a ty do mnie…
Przyjaciółki wyszły przed dom i patrzyły, jak ogromna ciężarówka wypełnia się meblami z mieszkania Lisy.
- Będę bardzo tęsknić – wyszeptała zwykle twardsza Appie i przytuliła się do dziewczynki.
- Ja też.
Lisa długa machała do Appie z okna samochodu, aż w końcu dom rodziny Keralis zniknął jej z oczu. Wtedy już zaczęła tęsknić za przyjaciółką. Tata co chwilę na nią zerkał, ale za każdym razem albo spała, albo celowo odwracała wzrok. Po co ma na niego patrzeć?! Przecież on zniszczył jej życie. Jej największą przyjaźń.
- Czemu się przeprowadzamy? – spytała po godzinie jazdy mała Lisa.
- Bo… - rodzice chyba nie wiedzieli, jak jej to wytłumaczyć.
Wreszcie mama znalazła odpowiednie słowa. Odwróciła się do córki i powiedziała:
- Posłuchaj, przez jakiś czas będziesz mieszkać w takiej szkole i się tam uczyć. Będziesz tam spać… to się nazywa „internat”. A w tym czasie tatuś będzie jeździł ciężarówką po kraju, a czasami nawet za granicą, więc nie będzie go w domu nawet przez kilka dni. Ja muszę pracować w fabryce, tak, jak cały czas pracowałam. Pamiętasz, jak to było? Wychodziłam rano, wracałam wieczorem. Więc nie miałby się kto tobą opiekować.
- Ale… tata miał inną pracę. Był zawsze w domu.
- Tylko zaczynało nam już brakować pieniążków, wiesz? Dlatego tatuś musiał znaleźć inną pracę.
Lisa była bardzo bystra, jak na swój wiek. Nienawidziła, gdy ktoś mówił do niej zdrobniale. Wbiła wzrok w szybę i zaczęła myśleć o tym, co powiedziała jej mama. Zawiedziona tą reakcją kobieta odwróciła się z powrotem w  stronę przedniej szyby i zaczęła rozmawiać o czymś z tatą. Dziewczynka ich nie słuchała. Po co? Żeby było jej jeszcze gorzej? Będzie mieszkać w jakimś internacie, wśród obcych ludzi tylko dlatego, że jej rodzice chcą mieć więcej „pieniążków”.
Wtuliła się w swoją bluzę i zasnęła.
- Lisa… Kochanie… To już tu – mama delikatnie potrząsnęła dziewczynkę za ramię, a ona od razu się obudziła.
- Tu będziemy mieszkać? – spytała, rozglądając się dookoła.
- Tak, przez rok, dopóki ty nie skończysz przedszkola. Później pójdziesz do szkoły z internatem.
Sześciolatka wyszła z samochodu i spojrzała na fioletowo – biały dom stojący pomiędzy kilkudziesięcioma podobnymi domkami w różnych kolorach. Był to jednopiętrowy budynek o białych drzwiach i wielkich oknach. Wyglądał jak pałac… Ale ona nie potrafiła się tym cieszyć bez Appie.
Rodzice przez chwilę rozmawiał z kierowcą ciężarówki przewożącej ich meble, a potem weszli we trójkę do domu, zostawiając Lisę samą.
„Skoro tak was obchodzę, to mogę się nawet zgubić.” – pomyślała i postanowiła pozwiedzać okolicę. Wieczorem, koło godziny dwudziestej wróciła do domu. Spodziewała się zastać zrozpaczoną mamę siedzącą na schodach i tatę rozmawiającego z jakimś policjantem albo coś podobnego, jednak zamiast tego zobaczyła rodziców siedzących przy stole w kuchni i śmiejących się wraz z kierowcą. Zrozpaczona dziewczynka pobiegła na górę i rzuciła się na podłogę.
„Nienawidzę ich! Nienawidzę!” – krzyczała w myślach. Przepłakała wtedy całą noc.
Po roku życia w tym okropnym domu razem z wynajętą przez rodziców opiekunką Paulą nadszedł dzień, w którym Lisa miała przeprowadzić się do internatu. Na swoje siódme urodziny dostała piękny, gruby zeszyt. Teraz to był jej pamiętnik. Normą było to, że tata wyjeżdżał czasem nawet na dwa tygodnie. Taką miał pracę. Dziennym porządkiem był też brak mamy od szóstej rano do ósmej wieczorem. Zamiast wracać po pracy do domu (to jest o siedemnastej) ona wolała pójść z koleżankami do Spa albo do kawiarni. Dziewczynka czuła się odrzucona.„Może w internacie znajdę jakąś przyjaciółkę?” – zastanawiała się.

***

Budynek internatu miał trzy piętra i ogromny ogród. Po lekcjach, które kończyły się zawsze o czternastej uczniowie mogli iść do miasta lub uczestniczyć w zajęciach  sportowych organizowanych przez szkołę. O dwudziestej każdy miał się już znajdować na terenie szkoły, o dwudziestej pierwszej w pokoju, a o dwudziestej drugiej zaczynała się cisza nocna i trwała do piątej rano. Lisy nikt tam nie lubił. Dziewczynka postanowiła znaleźć miejsce, gdzie będzie mogła odpocząć od szkoły. W pracowni informatycznej przestudiowała na komputerze mapę miasta i znalazła idealne miejsce – oddalony o godzinę drogi autobusem las. Codziennie tam jeździła. Pewnego dnia, gdy siedziała między gałęziami dębu dostrzegła dziuplę. W środku leżał szary notes. Był to notes Luisa, w którym chłopak opisał swoją moc – był on czarodziejem światłości. Potrafił leczyć rośliny, zwierzęta, ludzi… Dziewczynka była pewna, że ona też jest czarodziejką światłości, postąpiła więc według wskazówek Luisa i w weekend, kiedy nauczyciele dawali im więcej luzu, przyjechała do lasu o czwartej rano. Wtedy miała pierwszą wizję. Niedługo potem odkryła swoją moc – wyczuwanie ludzkich emocji. Dowiedziała się też, że drzewo przy którym doświadcza wizji jest jej opiekunem i zwie się Tauzuruz.
Po pięciu latach stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. W piątej klasie Lisa dostała list od opieki społecznej. Napisali, że jej ojciec zginął w wypadku drogowym.
Mama sprzedała dom. Lisa opuściła internat. Przeprowadziły się do szarego bloku znajdującego się bardzo blisko lasu, w którym znajdował się Tauzuruz. Dziewczyna dokończyła naukę w tym semestrze w pobliskiej szkole, a potem… Potem dowiedziała się, jak blisko znajduje się szkoła Appie. I namówiła mamę, by ją tam zapisała.
~*~


Dziewczyna narysowała na szybie autobusu ich niewielki dom i mamę. Tak bardzo chciałaby wrócić do czasów, kiedy była jeszcze mała i bawiła się razem z Appie… Ale nie da się cofnąć czasu.


Rozdział 6
Jedna z nas

Appie i Lisa siedziały w sali lekcyjnej. Było już kilka minut po dzwonku, gdy do klasy pewnym krokiem weszła wysoka i mocno zbudowana dziewczyna. Kasztanowe włosy pozwijane w sprężynki opadały jej na ramiona.  Jej oczy były brązowe, a usta duże. Miała na sobie obcisłą czerwoną bluzkę z krótkim rękawem, ciemnobrązową kamizelkę i dżinsowe spodnie sięgające jej do kolan. Stukając glanami o linoleum pokrywające podłogę pomieszczenia przeszła na miejsce, witając się uprzednio z nauczycielką i tłumacząc swoje spóźnienie awarią autobusu. Rzuciła jaskrawoczerwoną torbę z czarnymi, skórzanymi łatkami pod ścianę i usiadła obok niego na wolnym krześle w trzeciej ławce.
Gdyby nauczycielka dobrze ją znała, wiedziałaby, że z nią zawsze jest coś nie tak. Wiedziałaby, że wcale nie jeździ do szkoły autobusem. Gdyby ją znała, może nawet przeczuwałaby, że jest w złym nastroju. Ale nie znała jej ani trochę.
Brunetka  wykorzystała fakt, że przed wzrokiem pani  Jarowskiej zasłaniał ją siedzący w drugiej ławce Jonny i ułożyła się wygodniej. Nauczycielka zaczęła właśnie tłumaczyć, że godzina wychowawcza, która właśnie się rozpoczęła, to czas, kiedy klasa może się trochę poznać, dowiedzieć czegoś o innych…  Dziewczyna  tylko na to czekała. Powoli, jak najciszej wysunęła z torby gruby kołonotatnik i ołówek zakończony z jednej strony rysikiem, z drugiej gumką. Pochyliła się nad kartką, starając się jak najbardziej ukryć za Jonnym i zaczęła szkicować.
- Ekhem, panno… – pani Jarowska wychyliła się, by spojrzeć do dziennika. – Panno Charlotto, czy ja pani w czymś przeszkadzam?
Brunetka podniosła wzrok, słysząc swoje imię i spojrzała na nauczycielkę. Cała klasa patrzyła z zaciekawieniem w jej stronę.
- No, proszę, pokaż nam te rysunki.
Dziewczyna bez wahania podała jej kołonotatnik. Nie było tam nic takiego, kupiła go dopiero wczoraj. Znajdowało się w nim kilka szkiców, może ze trzy, przedstawiających drzewa i ludzi. Nic nadzwyczajnego. Dobrze, że jeszcze nie skończyła rysunku rozpoczętego przed chwilą. Każdy jej rysunek odzwierciedlał jej nastrój, albo jakieś wspomnienie. Czasami nawet sen lub ciekawy pomysł. W poprzednim szkicowniku narysowała swoją wkurzającą siostrę, którą trzymała za włosy tuż nad przepaścią. Uśmiechnęła się przelotnie na to wspomnienie. Tak, ale tu jeszcze nic nie ma. Na razie było spokojnie. Aż do dziś…
- Ładne –stwierdziła pani Jarowska, wyrywając ją z zamyślenia. – Ale nie rysuj na lekcji, dobrze?
Dziewczyna skinęła głową, choć i tak nie miała zamiaru posłuchać i schowała do torby kołonotatnik. Teraz i tak już niczego nie narysuje. Nauczycielka na pewno będzie jej pilnować do końca lekcji. Zamknęła oczy. Czuła jak gniew, który narodził się w niej rano kumuluje się. Podniosła powieki. Pani Jarowska nadal coś tłumaczyła, ale do Charlott słowa docierały jak przez mgłę. Czuła bicie swojego serca. Ścisnęła z całej siły krawędź ławki. Długo tak nie wytrzyma. Zaraz wybuchnie. Palce zaciskały się coraz mocniej i mocniej…
Drrrrrr! Dzwonek. Odetchnęła głęboko, wypuszczając z uścisku ławkę. Palce wyżłobiły w niej cztery wgłębienia od spodu i jedno u góry. Uniosła brwi ze zdumienia.  „Jakim cudem…? Skąd w niej tyle siły? Nie, coś jej się wydawało.” – pokręciła głową.  – „Przecież to niemożliwe!” Wyszła z sali starając się nie myśleć o tym dziwnym zjawisku.


***

„Nareszcie koniec lekcji” – pomyślała Charlott. Szkoła mocno działała jej na nerwy. Była silna i miała mocny charakter, więc gdy była wściekła potrafiła nieźle przyłożyć. „Teraz na przystanek, a później do domu – czyli jak zwykle”. Do domu nigdy nie wracała autobusem, mimo że dostawała pieniądze na bilety. Po prostu nie lubiła tłoku panującego w pojeździe. W sumie niezła sumka się już uzbierała…  Na przystanek przychodziła tylko żeby zobaczyć się z Michaelem.
Michael był od niej dwa lata starszy. Poznała go na koloniach rok temu. Świetnie się dogadywali. To on tak ją zmienił – zaczęła nosić glany i codziennie ćwiczyła, dzięki czemu była teraz tak silna. Nauczył ją pływać i rozpalać ogień. A na koniec kolonii dał jej prezent - jej pierwszy scyzoryk. Dziewczyna bardzo lubiła Michaela. Ale żeby nie było nieporozumień – nie w ten sposób.  Był je dobrym przyjacielem.
Po obozie się rozstali. Ale gdy po pół roku dziewczyna przeprowadziła się do nowego miasta, odkryła, że Michael wraca tędy do domu. A konkretnie przesiada się z jednego autobusu do drugiego, jadącego piętnaście minut później. Zawsze mieli trochę czasu, żeby porozmawiać.
Charlott usiadła na ławce koło tabliczki z rozkładem jazdy. Jej przyjaciel będzie tu dopiero za dwadzieścia minut, więc może teraz spokojnie porysować. Wyciągnęła swój kołonotatnik i strzepnęła z niego resztki szkolnego drugiego śniadania. Obok na ławce położyła swój ukochany zestaw ołówków, który dostała w wieku dziewięciu lat na gwiazdkę od mamy. Wzięła do ręki najkrótszy ołówek i dała się ponieść.
Ku swemu zdziwieniu zamiast rysować silną postać pokonującą kogoś lub coś, jak to zwykle robiła, gdy była wściekła, narysowała coś zupełnie innego. Rysunek zaczynał się w samym rogu kartki niewielką szarą plamką. Później rozrastał się coraz bardziej, zostawiając na środku niewielkie białe pole. Gdy ciemność pokryła wszystko poza tą białą plamą na środku, rysik skierował się prosto na niezarysowaną część kartki. Uderzał teraz niesamowicie szybko w kartkę, tworząc mnóstwo małych kropek. Na koniec dorysował pień.
„Drzewo?” – pomyślała. – „Czemu? Coś mną pokierowało, ale nie jestem pewna co…”
Jak zawsze po zakończeniu szkicu emocje jakby z niej wyparowały. Lubiła ten sposób pozbywania się ich. Był przyjemny. 
Spojrzała na zegarek. Michael będzie tu lada chwila. Wrzuciła kołonotatnik i ołówki do torby i wbiła wzrok w odległy kraniec drogi. Już po niecałej minucie pojawił się tam czerwony autobus numer pięćdziesiąt dwa. Zatrzymał się na przystanku i ze środka wyszło kilka osób.
-Cześć! – powiedziała Charlott podchodząc do Michaela.
- Cześć – uśmiechnął się chłopak. – Dawno cię nie widziałem. Chyba tylko dzięki temu, że znów cię zobaczę cieszyłem się z końca wakacji.
Chłopak o pół głowy przewyższał Charlottę, miał krótkie, zmierzwione, brązowe włosy i ciemne oczy. Ubrany był w białą koszulę w brązową kratę i ciemnobrązowe szorty. Na plecach niósł szary plecak wysmarowany markerami – podpisali się tam wszyscy jego znajomi. Tylko Charlotty nigdy o to nie prosił, ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi.
- Stęskniłam się za tobą – powiedziała, siadając  na ławce.
- Ja też – odparł. – Nawet mam coś dla ciebie.
- Serio? Ja też mam coś dla ciebie.
Oboje zaczęli szperać w torbach. Już po chwili każde z nich trzymało coś za plecami.
- Kto najpierw?
- Kobiety mają pierwszeństwo – wcisnął prezent dla Charlott pod plecak.
- No dobrze. Ja w tym roku nigdzie nie wyjeżdżałam, ale udało mi się wyrwać z domu i poszłam do miasta. To ci się przyda do twojej gitary elektrycznej, o której mi opowiadałeś przed wakacjami. – to mówiąc, dziewczyna podała mu fioletową kostkę do gry na gitarze.
- Wielkie dzięki! Nie spodziewałem się takiego prezentu. Ja nie mam dla ciebie niczego wyjątkowego…
- No weź, przestań się ze mną droczyć i daj mi już ten prezent.
- Dobra, dobra – Michael wyciągnął spod plecaka niewielkie białe pudełko i położył przed Charlott.
Dziewczyna wzięła je do rąk i otworzyła.
- Jej… - wyszeptała, biorąc do rąk srebrny łańcuszek, na którym wisiał zrobiony z metalu glan wielkości  jej paznokcia. – Naprawdę, nie musiałeś…
- Jesteś dla mnie bardzo ważną osobą. Codziennie po szkole, w podłym nastroju wracam sam do domu i zawsze na przystanku widzę ciebie – nie ważne czy leje, czy sypie śnieg, czy jest upał, ty zawsze tam jesteś. Bardzo chcę ci za to podziękować  – Charlott czuła, ze się rumieni. – A, jeszcze jedno. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale wszyscy moi znajomi podpisali się na moim plecaku, a ty nie. Czy uczynisz mi tą przysługę i podpiszesz się? – spytał, wyciągając w jej stronę rękę, w której ściskał zielony marker. Wszystkie podpisy złożone były właśnie zielonym kolorem.
- Oczywiście, ale pozwól, że użyję swojego markera.
Już po chwili, wśród mnóstwa zielonych liter, znalazło się te osiem czerwonych: Charlott. I dopisek: „Zawsze będę o Tobie pamiętać”

Autobus odjechał, zabierając ze sobą jej przyjaciela, a ona udała się w kierunku domu. Nie uśmiechała się – to nie było w jej zwyczaju, chyba, że ktoś bliski był koło niej – ale to nie oznaczało, że się nie cieszy. W środku wręcz skakała z radości. Choć niechętnie, musiała przyznać jedno - chyba powoli zaczynał jej się podobać...

Rozdział 7
Wypadek


Appie siedziała przy stole powoli żując śniadanie. Musiała zadowolić się tym co było, czyli kanapką z szynką. Gdyby mama tu była, na pewno urządziłaby im prawdziwą ucztę. Tak, ale mama znowu pojechała do miasta szukać pracy.
Dziewczyna skierowała wzrok w stronę sypialni rodziców. Tata jeszcze spał. Nie obchodziło go to, że miał odprowadzić Koe’go, który siedział teraz razem z Appie przy stole, do przedszkola. Więc dziewczyna musiała to zrobić sama. Przełknęła ostatni kęs kanapki i położyła naczynia w zlewie.
- Zbieraj się Koe, idziemy – rzuciła do brata, zakładając torbę na ramię.
- A tata nie idzie? – spytał zdziwiony malec.
- Jak widać, nie – wbiła wściekłe spojrzenie w drzwi , za którymi smaczni chrapał ojciec .

***

- Hej – Lisa zauważyła wchodzącą do szkoły Appie.
- Hej… - dziewczyna była zbyt zajęta rozmyślaniem o  rodzicach, by prowadzić rozmowę.
- Co jest? Coś się stało? – przyjaciółka od razu wiedziała, że coś jest nie tak.
- Nie ważne – Appie machnęła ręką. – Po szkole ci opowiem, na razie muszę jeszcze trochę o tym pomyśleć.
- Skoro tak wolisz… Widziałaś tą Charlott?
- Taaa, dziwna jest, co nie?
- Chodziło mi o coś innego… Pamiętasz to uczucie, jak się spotkałyśmy i czułyśmy swoją energię? Od niej wyczuwam coś podobnego, tylko jest bardzo słabe. Myślisz, że ona…  
Nie dokończyła jednak, bo właśnie przeszła koło niej Charlotta, popychając ją na ścianę. Bąknęła coś niezrozumiałego, co pewnie miało być przeprosinami i poszła pod klasę.
- Serio sądzisz, że ona mogłaby być jedną z nas? –prychnęła Appie.
Lisa otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale jej głos zagłuszył dzwonek na lekcje.
- Później ci powiem – odparła tylko i ruszyła pod salę.

Na lekcji Charlott nie słuchała. Patrzyła się tępo w okno i nic nie mówiła. Nauczycielka na szczęście była zbyt zajęta mówieniem, by zwracać uwagę na uczniów – w końcu to pani Lemus, ona już taka jest. Gdyby tylko ktoś wiedział, co przeżywa dziewczyna…

- Co z nią jest nie tak? Włóczy się jak jakieś zombie, czy coś. Wczoraj była pewna siebie, ona stawiała zasady. Dzisiaj… Tak, określenie zombie pasuje najlepiej – Appie patrzyła badawczym wzrokiem na Charlott.
- Ja chyba wiem… Ona jest smutna – Appie spojrzała ze zdumieniem na Lisę. – Tak okazuje smutek – nie pokazując go nikomu. Wygląda na zajętą samą sobą, ale chyba coś straciła. Coś bardzo ważnego.
- Sama się tego domyśliłaś?
- Trochę tak, a trochę skorzystałam z mocy wyczuwania emocji – uśmiechnęła się.
- To jak mamy do niej zagadać, żeby nie przywaliła nam pięścią w nos?
Zamiast odpowiadać Lisa podeszła do Charlott i delikatnie położyła jej dłoń na ramieniu. Normalnie dziewczyna od razu wykręciłaby jej nadgarstek i spytała, po co jej dotknęła, ale dziś tylko spojrzała na nią obojętnym wzrokiem.
- Czego chcesz? – spytała, starając się, by jej głos nie wyrażał uczuć.
- Wagarowałaś kiedyś?
Zupełnie zbita z tropu Charlott spojrzą na nią zdziwiona, po czym kiwnęła głową.
- Dobra, to kolejny raz nie zaszkodzi. Chodź  Appie.
Charlotta nie miała pojęcia, czemu się na to zgodziła, ale biegła teraz z dziewczynami na plażę przez las. Gdy już znalazły się na piasku, Lisa pociągnęła ja w dół.
- Opowiadaj – powiedziała tylko, siadając naprzeciwko niej.
Charlott nigdy nie miała przyjaciółki. Nigdy nikomu nie mówiła o swoich uczuciach i nigdy ich nie okazywała. Ale teraz nie potrafiła odmówić. Drżącym głosem zaczęła się zwierzać:
- Mój jedyny przyjaciel codziennie jeździ tędy autobusem do domu i do szkoły. Do szkoły jedzie jednym, a z powrotem przesiada się na przystanku niedaleko, więc spotykamy się po szkole i gadamy. Czasami patrzę też, jak jedzie do szkoły, ale wtedy możemy tylko sobie pomachać. On… on… - zająknęła się, nie mogąc wydusić słowa. – On jechał dzisiaj rano tym autobusem. Poszłam zobaczyć się z nim na ten przystanek. T… t… tylk… ko… Tylko ten autobus… Z naprzeciwka jechał tir i kierowca się z kimś zagadał… I oni się zderzyli. Autobus i tir. Michael zawsze siada z samego przodu… Zadzwoniłam po pomoc i gdy przyjechali, spytałam się, czy on żyje. Poszli do autobusu i powiedzieli mi… że… że… że... nie – ostatnie słowo powiedziała szeptem. Po raz pierwszy od wielu lat łzy popłynęły po jej policzkach. Zorientowała się właśnie, że bezwiednie ściska w ręce srebrny wisiorek z glanem.
Appie siedziała oniemiała i gapiła się na Charlott. Nie miała pojęcia, że ona przeżyła coś takiego…
Lisa natomiast podeszła do niej i objęła ją ramieniem.
- No już… Posłuchaj. Wstała i pociągnęła Charlottę w górę. - Nie będzie lepiej. Ale nie możesz się aż tak zmienić! Każdy taki wypadek powoduje straty. Ale przez te straty powinniśmy stawać się silniejsi, a nie słabsi. Nie myśl o tym, co było, a o tym, co będzie. Michael na pewno chciałby, żebyś była silna. Michael podziwiał cię właśnie za tą siłę, za to, że potrafiłaś tłumić emocje. Chcesz się zmienić ze świadomością, że on byłby zawiedziony? Chyba lepiej to przetrwać i wiedzieć, że byłby z ciebie dumny.
Appie zatkało. Słowa Lisy wywołały u Charlott piorunujący skutek. Wyprostowała się, otarła oczy i przybrała ten sam wyraz twarzy, co wczoraj – wyraz wyższości i niczym nie skażonej dumy. Tak, to była Charlotta, jaką znały.
- Dziękuję – powiedziała Charlott, patrząc Lisie prosto w oczy. 

***

Dziewczyny rozstały się. Appie i Lisa zostały na plaży, a Charlott ruszyła w stronę domu. Musiała uporządkować myśli.
Jak to możliwe, że ktoś, kto jeszcze wczoraj był przy tobie, rozmawiał z tobą, śmiał się… Dziś jest już…  - nie, te słowa nie przeszłyby jej przez gardło.  – Dziś już go nie ma?
Miliardy myśli krążyły w jej głowie, a ona walczyła ze sobą, żeby się nie rozpłakać.  Ona była twarda, nie może się poddać.
Usiadła na przystanku. To był  t e n  przystanek. Tutaj rozmawiali. Tutaj dał jej wisiorek… - odruchowo sięgnęła do naszyjnika, który miała na szyi. Gdy go dotknęła, poczuła natłok wspomnień: Michael na obozie, gdzie się poznali, Michael machający jej z autobusu, Michael podający jej flamaster, by się podpisała na jego plecaku, aż wreszcie – przeleciał ją zimny dreszcz – przerażona mina Michaela, gdy tir był naprzeciwko autobusu, na chwilę przed wypadkiem.
Puściła naszyjnik i złapała haust powietrza. Co to było?!  Ciężko wytłumaczyć… Jakby ktoś wszedł do jej głowy i wyciągnął na wierzch wszystko, co się wiązało z Michaelem.  Wstała i nie oglądając się za siebie zaczęła biec, byle dalej od przystanku. Gdy już pokonała połowę drogi dzielącej przystanek od domu zatrzymała się. Po policzkach płynęły jej łzy. Nie powstrzymywała ich. Niech płyną. Może z nimi odpłynie też ból i uczucie straty…

***

Siedziała w lesie na jakimś pniu. Łzy już wyschły. Minęło może pół godziny, może półtorej. Nie myślała o tym. Trzymała przed sobą szkicownik i jak w transie odtwarzała z pamięci twarz Michaela. Każdy najdrobniejszy szczegół, najmniejszy pieprzyk i delikatnie uniesiony kącik ust, gdy na nią patrzył. Utrwaliła go na papierze, bo bała się, że jego obraz wkrótce zatrze się w jej głowie.
Obok niej stały glany. Bosymi stopami dotykała wilgotnej od rosy trawy. To przynosiło ukojenie.
Gdyby jej umysł nie był wypełniony rozpaczą, na pewno zachwyciłaby się tym miejscem. Wyglądało jak żywcem wyjęte z bajki: w delikatnej trawie przetykanej mchem błyszczała niczym diamenty rosa. Ze zwalonych pni wychylały swe kapelusze maleńkie grzybki wszelkich gatunków. Gdzieniegdzie można było dostrzec też drobne kwiatki lub wystające korzenie drzew. Ale prawdziwie baśniowy wygląd las zawdzięczał słońcu, którego delikatne promyki przebijały się przez cienkie listki tworząc nastój tajemniczości nieodkrytych przez człowieka zakątków.  Drzewa wyglądały jakby miały ze sto lat, a każda dziupla, każda norka i każda jamka zdawała się być opuszczona. Jedynym dźwiękiem, jaki tu docierał, był cichy, jakby nieśmiały świergot ptaków. Nawet one nie chciały zakłócać wrażenia absolutnej samotności.
Wreszcie dziewczyna skończyła, ale zamiast obejrzeć dokładnie swoje dzieło szybko zamknęła zeszyt i wrzuciła go do torby. Nie chciała na razie go oglądać. Nie była gotowa.
Zarzuciła na ramię torbę, chwyciła glany i ruszyła boso w głąb lasu. Już po chwili usłyszała szmer strumyka, a po dłuższej wędrówce napotkała sporą skarpę i wodospad. Woda wpływała do niewielkiego jeziorka otoczonego kolorowymi kamykami różnej wielkości i kształtu. Charlott dostrzegła na dnie stare, porośnięte zielonkawym nalotem gałęzie i kamienne „płyty”. Udało jej się dostrzec kilka małych rybek, beztrosko krążących tuż przy wodospadzie. Po drugiej stronie jeziorko znów zmieniało się w strumyk.
Dzień był upalny, a czysta woda kusiła ochłodą. Dziewczyna przez chwilę się wahała, po czym rozebrała się i zanurzyła w zimnej wodzie. Rybki łaskotały ją w obolałe po noszeniu glanów stopy.


Po raz pierwszy od wczoraj poczuła spokój i ukojenie. Mogła swobodnie dać się unieść wodzie, nie myśląc o niczym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz