wtorek, 30 lipca 2013

Smocze opowiadanie

Jest to jakiś czas temu zapowiadane opowiadanie z mojego konta na stronie smoki.nightwood.net, które miałam dodać dawno, dawno, dawno, dawno, dawno... temu ; P Nie mam pomysłu na tytuł, jeśli Wam jakiś przyszedł do głowy piszcie w komentarzach ^^


Wyszłam jak co dzień rano z mej niewielkiej, skromnej chatki. Las był o tej porze dnia cudowny! Wszystkie ptaki rozpoczęły już swój koncert, przysiadły na wilgotnych od rosy gałązkach i wysilały małe gardziołka, by wydobyć z nich jak najpiękniejszą melodię. Zabrałam ze sobą trochę świeżego mięsa, ziaren, miodu, liści, chleba i innych smoczych przysmaków i udałam się na znaną mi i moim smokom polanę. Selindiana, Ergor, Mery i Fimelia (niegdyś Lila, Finia i Mejli) pojawili się niedługo po moim przybyciu. Każde z nich niosło w szponach okazałe łupy:  srebro, cenne zioła, krew bogów, wosk, hieroglify…  Obejrzałam znaleziska, gratulując każdej z bestii zdobyczy, po czym smoki ustawiły się przede mną w kolejce czekając na jedzenie. Gdy każdy dostał swoją porcję rozbrykane towarzystwo ruszyło za mną, pomagając mi nieść rzeczy do chatki. Gdy dotarliśmy na miejsce Mery wpadła pierwsza do środka. „Smoczyca czasu zawsze wygra każdy wyścig” – pomyślałam z uśmiechem przyglądając się pozostałym bestiom zmęczonym długim biegiem.
Ogień w kominku trzaskał wesoło wypełniając pomieszczenie ciepłym blaskiem. Jak co wieczór siedziałam w fotelu opowiadając moim Chowańcom najróżniejsze historie o Nightwood – od prawdziwych, aż po te zupełnie zmyślone. Wszystkie bestie już powoli przysypiały. Selindiana grzała się tuż przy płomieniach (w  końcu to smok magmy, kocha ciepło), Ergor wylegiwał się na kanapie, Fimelia zajęła cały dywan, a Mery potulnie zwinęła się pod moimi nogami, ogrzewając moje stopy.
Nagle tę sielankę przerwało nagłe, głośne pukanie do drzwi. Poderwałam się wystraszona, potknęłam o Mery i runęłam jak długa prosto na Fimelję. Na szczęście nikomu nic się nie stało, poza Mery, która narzekała przez kolejne dwa dni na odcisk na ogonie od mojej pięty. Podniosłam się z ziemi (a właściwie z Fimejli) i z resztką gracji jaka mi jeszcze została podeszłam do drzwi, zastanawiając się kto to może być. Było już bardzo późno, księżyc świecił jasno, a gwiazdy migotały na atramentowym niebie, niby cekiny na czarnym materiale. Ciemność sprawiła, że nie od razu rozpoznałam postać w kapturze, która stała przede mną trzymając pod pachami dwa kuliste przedmioty. Ale już po chwili mój wzrok przyzwyczaił się do nikłego światła księżyca i dostrzegłam Starca, który dawno, dawno temu podarował mi moje pierwsze smoki.
- Mam dla ciebie ogromnie ważną informację… -szepnął, a jego głos brzmiał zupełnie tak samo, jak przed laty; tajemniczo, nieco ochryple, towarzyszył mu zapach stęchlizny krypt zmieszany z zapachem ksiąg.
Spojrzałam na moje cztery smoki, które patrzyły na mnie niepewnie. Posłałam im uspokajający uśmiech, po czym nieco się rozluźniły i zamknęłam drzwi.  Zostałam sam na sam z zakapturzonym starcem.
- O co chodzi? – spytałam niepewnie. Kto jak kto, ale ja nie byłam przeznaczona do heroicznych czynów czy odważnych decyzji. Fakt, w głębi duszy marzyłam, by kiedyś zostać bohaterką, ale to było bardzo „w głębi” duszy.
- Pamiętasz burzę, która miała miejsce dwie noce temu?
Skinęłam głową. Jasne, pamiętałam. Musieliśmy wszyscy przenieść się na zamek Gilfuina, moje smoki wróciły z wyprawy kilka godzin wcześniej, a ja bałam się, że wichura wyrwie moją małą chatkę z ziemi! Błyskawice przecinały niebo tak często, że było jasno jak w dzień i nawet Selindiana się bała, choć była niegdyś smokiem burzy.
- No więc ta burza – kontynuował mężczyzna – była jedną z najokropniejszych burz w historii Nightwood. Wtedy też wydarzyło się coś okropnego. W mojej chatce jest bardzo dużo smoczych jaj różnych żywiołów przeznaczonych dla przyszłych hodowców. Dwa z nich, jaja smoków elektryczności, wytoczyły się jakimś cudem ze środka i wpadły głęboko w las. A potem… o, nieszczęście! Uderzył w nie piorun!
Aż zaniemówiłam z wrażenia. Biedne, małe smoczki… Zapewne już po nich. Nigdy nie ujrzą światła dziennego, nigdy nie zobaczą cudownych drzew Nightwood, nigdy nie…
- Ale to jeszcze nie jest największa niesamowitość całej tej historii! – Starzec bezceremonialnie przerwał mi moje rozmyślania. – Albowiem smoki nie umarły. Przeszły ogromną transofmację i zmieniły się nie do poznania – uniósł dwa okrągłe przedmioty, które od początku naszej rozmowy trzymał, a które teraz, gdy oświetlił je blask księżyca okazały się dwoma smoczymi jajami. – Teraz są to Przyjaciel Grzmotu i Koleżanka błyskawicy. Oboje są zdolne do niewiarygodnych rzeczy, ale zapanowanie nad nimi –ha!  To dopiero sztuka! Gilfuin powiedział mi o tobie. O twoim dobrym sercu i delikatności. Dlatego powierzam je w twoje ręce. Strzeż ich jak oka w głowie i dobrze się nimi zaopiekuj.
- Ależ… Ja… - język plątał mi się ze zdenerwowania. – Ja nie mam miejsca w chatce na kolejne smoki! – wykrztusiłam wreszcie.
- Będziesz musiała niestety  rozstać się ze swoimi towarzyszami. Nie martw się, zabiorę ich na zamek, Gilfuin dobrze się nimi zaopiekuje.
Łzy stanęły mi w oczach. Rozstać się z nimi? To niewykonalne! „Przecież będziesz mogła ich odwiedzać i karmić…” – pocieszałam się w duchu.

- N-no dobrze – zająknęłam się. – Przyjmę je. Tylko pożegnam się z moimi smokami –szepnęłam.

------------------------------------------------------
O, jeszcze jedno! Żeby Was jeszcze bardziej zaciekawić napiszę, że (jak będę miała wenę, oczywiście) będzie ciąg dalszy! :D

niedziela, 21 lipca 2013

Od luksusu do biedy

Tytuł posta jest tytułem mojego nowego opowiadania. Opowiadanie będzie długie i rozdziały będą pojawiać się osobno (coś jak Appie). Tytuł może ulec zmianie. Na razie wstawiam rozdział pierwszy, miłego czytania ; )

Rozdział 1
Carmen przebiegła po pokładzie i wspięła się do bocianiego gniazda. Przez chwilę podziwiała piękny zachód słońca, po czym zjechała po linie z powrotem na górny pokład Czarnej Perły. Już chciała dobyć swego miecza, gdy nagle ktoś gwałtownie potrząsną jej ramię.
- Carmen! Spóźnisz się do szkoły! Wstawaj natychmiast, bo inaczej Cię nie zawiozę!
Dziewczyna jęknęła i zwlekła się z łóżka.
- Nie mam zamiaru na ciebie czekać, Carmelito Sabrino Vanesso Perte, więc  lepiej się pospiesz! – krzyczała mama z drugiego końca domu. A dom był naprawdę okazały: było w nim dziewięć sypialni, pięć łazienek, cztery salony, trzy kuchnie, piwnica i ogromny strych. – Masz dziesięć minut na znalezienie się pod samochodem!
Carmen mruknęła coś niezrozumiałego i zabrała się za rozczesywanie swoich długich, prostych włosów w kolorze kakao. A, właśnie, kakao, przypomniała sobie Carma. Srebrnym dzwonkiem przywołała lokaja i nakazała mu przygotować dla niej śniadanie z ciepłym napojem. Mężczyzna skłonił się z lekka i wyszedł z pokoju.
Po siedmiu minutach (to chyba jej nowy rekord) stanęła na podjeździe przed wspaniałym beżowym samochodem rodziny Perte z granatowym plecakiem szkolnym w jednej i zielonym modnym sweterkiem w drugiej ręce.
- No, widzę że księżniczka raczyła przyjść – mruknęła mama. – Wsiadaj.
Dziewczyna usadowiła się wygodnie z tyłu i  zapięła pas. Mama usiadła na przednim fotelu pasażera. Jak zwykle była ubrana w  ciuchy z najnowszej kolekcji, a jej włosy tworzyły wymyślną plątaninę rzemyków, drewnianych koralików i klamer w ciemnych kolorach.
- Najpierw pod szkołę – szefowa wielkiej firmy budowlanej zwróciła się do kierowcy w ciemnych okularach siedzącego koło niej. – Potem do KFC i do biura.

Mężczyzna nieznacznie skiną głową i wcisną pedał gazu.