czwartek, 28 lutego 2013

O blogu

Czyli podstawowe informacje :) 
Blog założony został dnia 21.02.2013r
Oficjalne otwarcie nastąpiło 27.02.2013r
Nazwę wymyśliła moja siostra, jest to także tytuł mojego pierwszego 
opublikowanego w internecie opowiadania. Dzięki, Magda! :)
Czemu ta nazwa? Bo wszystkie inne były już zajęte x)
Blog najpierw miał adres lithindur.mylog.pl, znajdowało się tam tylko moje pierwsze opowiadanie. Później założyłam blog gosiaplus.mylog.pl, mając zamiar zamieszczać tam głównie pomysły na nudę, ale coś dużo opowiadań się tam wpychało. Żeby je uporządkować przeniosłam się na adres gosiaopowiada.mylog.pl, gdzie świętowałam dwa lata od założenia pierwszego bloga. Na koniec(?) dotarły do mnie informacje o wielu funkcjach blogspota i przeniosłam się pod ten właśnie adres.

W mej główce zrodził się pomysł na:
Opowiadanie o czterech siostrach dysponujących magiczną mocą, 
więcej szczegółów wkrótce...

Obecnie piszę: 
"Appie", "Liette", "Furtka do Meghont 2"

Poprawki będę wprowadzać w:
"Lithindur", "Furtka do Meghont"

Zakończyłam prace nad:
...

Na razie to chyba wszystko. Jak o czymś zapomniałam to piszcie w komentarzach. Pozdrawiam :)

środa, 27 lutego 2013

Oficjalne otwarcie bloga! :D


Tam taram tam tam! 
Po oficjalnym przecięciu wstęgi blog jest już otwarty! :D 
 Co nie znaczy, że nie będę tu dodawać nowych opcji 
i zmieniać różnych rzeczy. 
Wszystkie opowiadania zostały przeniesione z tamtego adresu na ten. 
Zapraszam do czytania i komentowania :)

"Furtka do Meghont 2" rozdział 3



Rozdział 3
Klasa piąta

„Jak zwykle, nie mogło być Mel, tylko Melania…” – Myślała zdenerwowana Mella. Jej pełne imię wypowiedziane przez dyrektorkę raziło ją w uszy. – „Teraz wszyscy zapamiętają mnie jako Melanię…”
Wchodziła właśnie do klasy wraz z resztą uczniów.
Wychowawczyni, pani Melisa Radess usiadła przy biurku, a przed nią reszta klasy zajęła miejsca. Mel usiadła wraz z Anką, jej najlepszą przyjaciółką.
- Witajcie! – odezwała się uśmiechnięta nauczycielka. Była to młoda kobieta, miała długie, jasne włosy i błękitną sukienkę. – Mam na imię Melisa Radess i będę w tym roku waszą wychowawczynią. Nie znam was dobrze, więc myślę, że najpierw się przedstawimy, każdy powie kilka zdań o sobie, a później zapiszemy plan lekcji. – przerwała na moment, a gdy nikt nie zgłaszał sprzeciwu, kontynuowała. – W tej szkole uczę pierwszy raz. Będę z wami miała lekcje muzyki i plastyki. Myślę, że jesteście fajną klasą i pokażecie się z jak najlepszej strony. To może teraz ktoś inny… Może ty? – Wskazała na Matta. – Chłopak z brązowymi włosami.
- Em… - Matt zmieszał się nieco. – No więc jestem Matt. To jest moja siostra, Mel. – wskazał na Mellę. – Uczę się w tej szkole od pierwszej klasy i lubię grać w piłkę nożną.
- Dobrze! – powiedziała nauczycielka. – Kto teraz? Może ty?
Wszyscy po kolej przedstawili się i powiedzieli, co lubią robić.
Przyszła kolej na Elizę. Dziewczyna wstała i powoli zaczęła mówić.
- Jestem Eliza, mieszkam we wsi Campi di grano. Przez pięć lat mieszkałam w szkole z internatem w Nowym Jorku. W domu nie mam za wiele czasu dla siebie, ale najbardziej lubię przebywać na dworze i wymyślać historie. Nie mam rodzeństwa.
Usiadła. Czuła, jak trzęsą jej się ręce. Nigdy nikomu o sobie nie mówiła. Nawet swoim przybranym rodzicom. Wszystko opowiedzieli im sąsiedzi. Dziwnie się czuła. Jakby powiedziała coś nie tak...
“Pewnie z jakiejś bogatej rodziny” – stwierdziła w myślach Mel. – “Szkoła z internatem, do tego w Nowym Jorku. Chociaż ubrania nie są zbyt modne...”
- W porządku – nauczycielka podniosła się z krzesła. – Teraz zapiszcie plan lekcji. Poniedziałek: na ósmą, pierwsza jest matematyka…

***

Cała klasa wybiegła na korytarz. Pierwszy dzień szkoły był już za nimi, mogli więc powrócić do dawnych zajęć.
Od razu utworzyły się grupy po kilka osób. Widać było, że inni już się znają. Elizie udało się zapamiętać imiona dziewczyn. Anna, Lisa i Melania stały razem. Chociaż może powinna mówić na nią Mel, tak powiedział na nią Matt. Karolina i Ewelina, bliźniaczki rozmawiały z Natanielem. Tyle imion udało jej się zapamiętać.
Mella obejrzała się przez ramię. Ta nowa, Eliza szła korytarzem dwa metry za nimi całkiem sama, ze spuszczoną głową. W sumie wydawała się całkiem miła, miała ładną sukienkę i proste, szare trampki.
- Wracajcie same – powiedziała Mel do Anny i Lisy. – Ja muszę… coś załatwić.
Kiwnęły głowami i popędziły do wyjścia.
- Cześć – uśmiechnęła się Mella.
Eliza podniosła głowę.
- Cześć – powiedziała. – Ty jesteś… - miała ochotę powiedzieć Melania, ale w porę się powstrzymała. – Mel, tak?
- Tak. Nie zapamiętałaś mnie jako Melanię?
- Twój brat nazwał cię Mel. Jeżeli chcesz, mogę na ciebie mówić Melania…
-Nie! – przerwała szybko Mella. – Znaczy… Ja nie cierpię swojego pełnego imienia! – wyrzuciła z siebie dziewczyna. – Jest okropne! Mów mi Mel, albo Mella, ok.?
- Ok – Eliza kiwnęła głową zadowolona, że ktoś z nią rozmawia, zamiast przezywać.
- A ty jakie masz przezwisko?
- Ja… Nie mam.
- Jak to? Przecież chodziłaś do szkoły w Nowym Jorku, na pewno masz mnóstwo przyjaciół!
- No bo… Nikt mnie tam nie lubił. Przez te pięć lat wszyscy mnie przezywali. Nikt nie rozmawiał ze mną tak jak ty – Eliza była cała czerwona.
- Przepraszam, że poruszyłam ten temat – Mel delikatnie objęła koleżankę. – Chcesz do mnie wpaść? Mieszkam niedaleko.
- W sumie… Tylko nie za długo, bo będą się o mnie w domu martwić.
Już po dziesięciu minutach siedziały razem w domu Melli i piły pyszną herbatę malinową. Mel mieszkała w niewielkim, zielonym domku niedaleko parku. Jej pokój miał beżowe ściany , stały w nim meble z ciemnego drewna i komputer. Na szafie było mnóstwo plakatów, a całą tablice korkową wiszącą nad jej biurkiem, która miała jakieś pół metra na metr pokrywały ogromne ilości zdjęć. Tu Mel siedzi z przyjaciółkami w parku, tu wygłupiają się na rolkach…
Tak, Mel ma na pewno wielu przyjaciół – myślała Eliza. – Jest taka otwarta, taka pewna siebie, tak dobrze ubrana, ma taką ładną twarz, takie ładne włosy, porusza się z taką gracją…
- To co, zagramy w jakąś grę? Może „Monopoly”? – zapytała Mella.
Popołudnie minęło dziewczynom świetnie, aż do momentu, kiedy zegarek na nadgarstku Mel zapikał cicho.
- Co to było? – spytała Eliza, odrywając wzrok od planszy.
- To tylko mój zegarek – machnęła ręką Mella. – Pika tak o każdej równej godzinie.
- O każdej równej godzinie?! – poderwała się Eliza. – To która już jest? Kończyłyśmy piętnasta pięć. Więc jest już szesnasta? Mama na pewno się martwi, a ja jeszcze muszę tam dojechać na rowerze…
- To może zadzwoń i powiedz, że wrócisz później?
- Nie, ja… ja nie mam komórki… i nie pamiętam numeru – skłamała szybko dziewczyna. Przecież nie powie, że nie mają w domu telefonu!
- Może zabierzesz się jakimś autobusem? Jak się nazywała ta wieś?
- Nie mam pieniędzy na bilet – odpowiedziała wymijająco Eliza. No tak, do jej maleńkiej wsi nie dojeżdżał żaden autobus.
- Trudno, chyba musisz jechać – westchnęła Mel. – Poprosiłabym tatę, żeby cię podrzucił, ale wróci dopiero po siedemnastej. To na razie, do jutra. Elis – uśmiechnęła się otwierając drzwi. – Może być? Będę tak na ciebie mówić, jeśli chcesz.
Elis… To tak ładnie brzmiało, zwłaszcza w ustach Melli. Jasne, że chciała!
- Nareszcie mam przyjaciółkę – wyszeptała, drugi raz tego dnia wsiadając na rower.

"Lithindur" rozdział 1,2,3,4

Wejdź na bloga poświęconemu w całości magicznej krainie! ~ w Lithindurze ~

Opowiadanie napisałam w wieku 10 lat, więc błędów jest mnóstwo. Kiedyś zabiorę się za poprawienie tego, ale to bardzo odległe "kiedyś" :P Mam do tego opowiadania sentyment, bo to pierwsza moja opowieść, którą zamieściłam w internecie na moim (pierwszym) blogu dnia 07.01.2011 roku. Właśnie wtedy zaczęła się moja przygoda z pisaniem :)
Wprowadzanie poprawek w toku

***  Wstęp ***

Nadeszła kolejna fala bólu, która przeszyła całe moje ciało i zupełnie mnie sparaliżowała. „Dlaczego ja?! – pytałam siebie.  –  Nic nie zrobiłam! - w tym świecie nic nie działo się bez przyczyny. Bywały momenty, kiedy ta magiczna kraina karała kogoś za złe uczynki - Nic nie zrobiłam, nic nie zrobiłam, nic nie zrobiłam... – powtarzałam w myślach, jakby to miało mi pomóc –  Nikogo nie skrzywdziłam… nic, kompletnie żadnej winy! Więc ktoś musiał mnie otruć… Kiedy ja mogłam się otruć? - Ból stał się niemal nie do wytrzymania. Zamknęłam oczy, z których popłynęły łzy. Z moich dotychczas zaciśniętych ust wydobył się krzyk. Zobaczyłam przystojnego chłopaka biegnącego w moją stronę. Wyjął jakiś eliksir z torby i mówiąc do mnie uspokajająco dał mi go do wypicia. Później straciłam przytomność.

Rozdział 1 

Obudziłam się w jaskini. Byłam mokra od potu i trochę zdezorientowana. W pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem, ale zaraz przypomniałam sobie ten ból, mój krzyk, no i … tego niesamowitego chłopaka, w którym zakochałam się dosłownie od pierwszego wejrzenia. Ale taki przystojniak na pewno ma już dziewczynę.
Jaskinia była dość duża, na środku paliło się ognisko a dookoła czuć było zapach mięty. Byłam przykryta ciepłym kocem z miękkiego materiału. Obok mnie leżała moja torba. Zaczęłam ją przeglądać. „Na szczęście jest wszystko" – pomyślałam z ulgą.
- Nie bój się, niczego ci nie ukradłem.– usłyszałam głos dochodzący z głębi jaskini. – Gdybym chciał ci coś zabrać, nie ratowałbym cię.
Odwróciłam się. To był on. Wysoki, szczupły chłopak, o niebieskich oczach i cudownych czarnych włosach.
- Jaki sens ma ratowanie kogoś, komu się coś ukradło? – spytał, uśmiechając się.
„Boski uśmiech” – pomyślałam.
- Trzeba być  przezornym.  –  odpowiedziałam, odwzajemniając uśmiech -  Dziękuję za uratowanie mi życia –  „Nie mogłaś już gorzej tego ująć!” - dodałam w duchu.
- Nie ma sprawy – powiedział. – Skąd jesteś? Bo raczej na miejscową nie wyglądasz – kolejny boski uśmiech, który znów odwzajemniłam.
- Dobra. Zaczęło się tak...

Rozdział 2

- Tylko muszę cię uprzedzić, że pamiętam niewiele – zaczęłam. – ale opowiem ci wszystko, co wiem:
Około tygodnia temu obudziłam się w ciemnym miejscu. Nic nie widziałam, a głowa bolała mnie jakby ktoś rąbną w nią patelnią. Czułam zapach wilgoci i pleśni, może trochę mokrej sierści szczurów (blee…). Po chwili, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ujrzałam ciemne kamienne ściany i sufit. Byłam w jaskini. Nieco skołowana uderzeniem zaczęłam się chwiejnie podnosić.
Halo! – zawołałam, a mój głos odbił się echem po ścianach. – Jest tu kto? - i znowu odpowiedziało mi tylko echo. „Kim jestem? – Zastanawiałam się w myślach –„No, na pewno dziewczyną. Tak, to wiemy. Coś jeszcze? Imię? Nie, nie znane. Nazwisko? Tego też nie wiemy. Kolor włosów? – spojrzałam na moje długie włosy – Zdecydowanie blond. Czy jestem ładna? Mam ładną twarz? – rozejrzałam się. – Cała jaskinia mokra, a nie ma nawet jednej kałuży?! Co to ma być do licha! – zdążyłam się zdenerwować. – Ech, nie ważne. Uspokój się, weź głęboki wdech… I dalej. Podsumujmy: Ja, dziewczyna, z nieznanym imieniem i nazwiskiem, mam blond włosy i jestem chyba ładna.” To „chyba” strasznie mnie niepokoiło. Próbowałam to sprawdzić, dotykając twarzy rękami. Dowiedziałam się w ten sposób, że mam prosty nos, bez garba, moje policzki nie były ani pulchne, ani wklęsłe. Były w sam raz. Ale to wciąż była tylko teoria. W każdym razie, musiałam się jakoś stamtąd wydostać. Tylko jak? Nagle mój wzrok padł na zieloną skórzaną torbę, która leżała obok mnie. „To takie oczywiste! – pomyślałam. – Może tam znajdę... no nie wiem, jakiś portfel, albo dokumenty… – zaczęłam szperać w torbie – Bransoletka… O, jakie ładne kolczyki! Nie ważne... Błyszczyk, naszyjnik…"
- Pamiętnik! – krzyknęłam i aż wystraszyłam się echa. Zaczęłam gorączkowo przerzucać strony z nieco wyblakłym atramentem. – Drogi Pamiętniczku… bla, bla, bla… wczoraj… impreza…. Dlaczego tu nie ma imienia?! Ach, no tak… – coś mi zaczęło świtać. – Już pamiętam… Ale ze mnie idiotka! Nie dałam imienia, bo bałam się, że ktoś go znajdzie i przeczyta! A że znajdę go potem, kompletnie nic nie pamiętając, siedząc w jakiejś jaskini, to już nie pomyślałam nie?! – wykrzyczałam wściekła. Nagle zorientowałam się co powiedziałam i parsknęła śmiechem (no co, ty byś się nie śmiał?). Złość mi przeszła. Obróciłam torbę do góry dnem i wysypałam z niej wszystkie rzeczy. Zaczęłam je przeglądać:
- Bluza, długopis… – wymieniałam na głos. - Dwa batony, butelka soku pomarańczowego, pamiętnik, kolczyki, bransoletka, latarka, żeton… Czekaj, wróć! – zamarłam na moment. – Latarka! - wzięłam ją do ręki. – Działa! Hura! Jestem uratowana!
Zaczęłam oglądać jaskinię. Znalazłam tunel, prawdopodobnie prowadzący do wyjścia. Ruszyłam tamtędy.
***

Szłam już jakiś czas, a końca tunelu nie było widać. Do tego latarka powoli przestawała świecić… Wcześniej nie myślałam, co może siedzieć w takim tunelu, ale teraz… Co chwila przychodziły mi na myśl różne stwory, które znałam książek (Jakich? Nawet nie pamiętałam tytułów). Różne latające poczwary, potwory mówiące ci prosto w plecy: „Nie odwracaj się…”, a gdy się odwróciłeś pożerały, albo zabijały wzrokiem. Próbowałam je odgonić, myśleć o czymś przyjemnym. Ale jak tu myśleć o czymś przyjemnym, gdy ma się tak mało wspomnień? A do tego ze wszystkich stron otaczają cię zimne, mokre ściany jaskini… Miałam jeszcze jedno zmartwienie poza strachem – tunel był coraz węższy. Na samym początku był szeroki na kilka metrów, ale teraz – dwa metry maksymalnie. Obawa, że będzie w końcu tak wąski, że się nie przecisnę i będę musiała zawrócić była straszna. Ale szłam. Teraz już nieco szybciej, bo latarka słabo świeciła.

***

Minęło trochę czasu i latarka zgasła zupełnie. Ogarnęła mnie panika. „Co ja teraz zrobię?!” – myślałam gorączkowo. Postanowiłam po prostu iść i myśleć co może być na końcu jaskini. To mnie uspokoiło. Zajęłam umysł czymś innym, całkowicie odpłynęłam. Bo wersji mogło być dużo. Na końcu mógł być mój dom, trawnik, ulice, znajomi, mogłam wszystko sobie przypomnieć. Mogłam trafić na jakiś dziwny świat, gdzie rządzi zło, łatają straszne potwory, ziemia jest czarna a niebo czerwone. To wszystko mogło mi się tylko śnić, a gdy dojdę do końca jaskini obudzę się w cieplutkim łóżeczku… „Może ja umarłam? – przemknęło mi przez myśl. – Może właśnie idę do nieba? Albo…" – Moje rozważania przerwało oślepiające światło.
- Co to…? Koniec! Koniec jaskini! Wolność! Nareszcie! - wybiegłam na zewnątrz… prosto w ulewę. Mój entuzjazm nagle gdzieś się rozwiał. Albo spłynął z milionami kropel, które spadły na mnie zaraz za jaskinią. „Ale trafiłam… – myślałam poirytowana. –Nie ważne… Gdzie ja jestem?”

- Zmęczyłam się, mogę skończyć później? – spytałam z nadzieją.
- No co ty, w najciekawszym momencie? – nie mógł tego znieść.
- Proooooszę… - błagałam, robiąc maślane oczka.
- No dobra, niech ci będzie… - zgodził się.

Rozdział 3

Następnego dnia rano...
- Wstawaj, musisz mi opowiedzieć, co było dalej - chłopak potrząsną mną na moim posłaniu. Zdezorientowana otworzyłam oczy i próbowałam przypomnieć sobie, gdzie jestem.
- Aaa... Gdzie ja... A, no tak. Na czym to ja skończyłam... Ach, już pamiętam:
Jak już mówiłam - byłam wkurzona. Męczę się w jaskini, wreszcie wychodzę… prosto w ulewę. Zaczęłam się rozglądać po tym dziwnym świecie. Ziemia była bez trawy, tylko gdzie nie gdzie rosły niewielkie kępki. Na niebie ujrzałam dziwny kształt. „Co to… – zastanawiałam się w myślach – Na ptaka za duże… Aaa! To jest smok! Prawdziwy?" – nie potrafiłam tego ogarnąć. Wychodzę do jakiejś dziwnej krainy, są tam smoki… Smoki nie istnieją! A może… Nic już nie było pewne.
- Ok, są tu smoki. Niewiele trawy. A są tu jakieś inne zwierzęta? – ledwo to powiedziałam, a za moimi plecami usłyszałam stukot kopyt.
- Konie! – krzyknęłam. Przypomniałam sobie wszystkie moje lekcje jazdy konnej, które odbyłam w "moim" świecie.
- Zobaczmy jak dobrze umiem jeździć… - powiedziałam z błyskiem w oku i podeszłam do  białego konia z siwą grzywą. Udało mi się zdobyć jego (a właściwie jej, bo okazało się, że to klacz) zaufanie, więc zaryzykowałam skokiem na grzbiet. Moje ciało zareagowało automatycznie i ustawiło się we właściwej pozycji. „Wiedziałam, że dam radę!” – przez głowę przemknęła mi tryumfalna myśl. Puściłam się galopem przez równinę.
- Luna, dobrze? – postanowiłam jakoś nazwać klacz. – Jesteś świetna! – poklepałam ją po grzbiecie. „Muszę znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogę przenocować… – myślałam. – W taki deszcz przydałaby się jaskinia… Później trzeba coś zjeść i urządzić posłanie…” – Moje rozważania przerwał grzmot, a niebo rozświetliła ogromna błyskawica. Luna wierzgnęła, a ja, przez brak czujności spadłam.
- Luna! – krzyknęłam. – Spokojnie… Spokojnie… Nic się nie dzieje… - zaczęłam powoli wstawać. Kątem oka dostrzegłam jaskinie w zboczu góry, gdzieś na horyzoncie. „To dobre miejsce. Tam przenocuję” – byłam spokojna. Luna to wyczuła i też się uspokoiła. Postanowiłam na razie ją poprowadzić, a gdy trochę ochłonie, znowu na nią wsiąść. Szłyśmy tak dobry kawałek drogi, a burza i deszcz ustały. Postanowiłam odpocząć. Usiadłam na ziemi i wyciągnęłam z torby sok i batona. „A później?" – dobrze wiedziałam, że sam baton nie wystarczy, poza tym Luna też wydawała się głodna.
- Pójdziemy jeszcze kawałek, a później dam ci coś do jedzenia dobrze? – klacz zarżała w odpowiedzi. W czasie mojego odpoczynku wyszło słońce i zaczęło suszyć ziemię. Luna wydawała się być spokojna i odprężona. Na pewno już odpoczęła, więc postanowiłam znów na niej pojechać. Wskoczyłam na jej grzbiet i ruszyłyśmy w stronę góry, która była najwyżej kilka kilometrów od nas.

***

Gdy byłyśmy u podnóża góry, zgodnie z obietnicą zaczęłam się zastanawiać nad jedzeniem dla klaczy. Wszędzie była spalona słońcem ziemia, ale ta góra była cała zielona od porastającej ją trawy. Obeszłam ją dookoła. Gdy byłam dokładnie z drugiej strony góry stanęłam jak wryta. Znajdowało się tam wspaniałe jezioro otoczone drzewami uginającymi się od owoców. Wokół jeziora rosła bujna, zielona trawa. Luna zaraz podbiegła do wody i zaczęła pić, a ja zerwałam jabłko z drzewa i ugryzłam je. Pyszny sok wypełnił moje usta. Rzuciłam jedno jabłko w stronę Luny, a ona od razu zaczęła jeść. Nagle mój wzrok padł na drewnianą tabliczkę przybitą do jednego z drzew. Przeczytałam napis:
 „Znajdujesz się w Świętym sadzie obok uzdrowicielskiej wody.
Posil się i ugaś pragnienie, a potem opuść to miejsce w przeciągu pięciu dni.”

Zamurowało mnie. Wreszcie znalazłam miejsce do spania i mam je opuszczać? To bez sensu. Zresztą, co może się stać? Przyleci wielki ptak i mnie zje? Spadnie na mnie klątwa? Akurat! Zostawiłam Lunę i zaczęłam się wspinać po stromym zboczu góry do jaskini. Cały czas myślałam o tym dziwnym znaku z drzewa. „Czy to prawda? Po pięciu dniach coś się stanie? Jeśli tak, to co” - nie mogłam tego znieść. Postanowiłam się tym nie przejmować. - To tylko drewniana tabliczka przybita do drzewa, nic nie znaczy. – myślałam – Równie dobrze ja mogłabym przybić tabliczkę:
Znajdujesz się obok świętej jabłonki. Oddaj jej pokłon, bo inaczej cię zje.
Tak samo zmyślone i bez sensu.” – starałam się przekonać, ale jakoś mi nie wychodziło. W każdym razie byłam już w jaskini. Była ona całkiem inna, niż ta, w której się obudziłam. Miała odcień jasnego brązu, a gdzieniegdzie widać było połyskujące srebrne kryształy. „Ale piękna… – pomyślałam. – Co noc będę oglądać te wspaniałe kryształy, niby gwiazdy…” – rozmarzyłam się. Właściwie, to przez jakieś cztery dni nie działo się nic ciekawego. Jedyne co robiłam, to piłam wodę ze źródła, jadłam owoce z sadu, a przez resztę dnia jeździłam na Lunie (miała do mnie pełne zaufanie!). Wracałam i odkrywałam tajemnice starego pergaminu, który znalazłam na jednej z moich „wycieczek”. Były tam różne rzeczy dotyczące tej krainy. Dowiedziałam się między innymi, że nazywa się Lithindur.
Wieczorem zmęczona padałam w jaskini na posłanie, które zrobiłam z liści i trawy. Dopiero tego piątego dnia, gdy wybrałam się na codzienną przejażdżkę na Lunie coś się stało. W pewnym momencie poczułam się zmęczona. To nic nadzwyczajnego, jazda konna też jest męcząca. Ale gdy zsiadłam, by ochłonąć, czułam się tak, jakby ktoś mnie związał. Ból sparaliżował moje ciało, leżałam teraz na ziemi. Luna zarżała i gdzieś pobiegła. Nie mogłam zrozumieć, co się stało. Ból był coraz dotkliwszy, w końcu zupełnie mnie unieruchomił. Krzyknęłam, a potem...
- Potem pojawiłeś się ty - spojrzałam na niego. Wyglądał na zaciekawionego moją opowieścią.
- Wiem jak się otrułaś – powiedział.
- Tak?
- Święty sad jest dla strudzonych wędrowników. Każdy może się tam zatrzymać, posilić, napić… A potem wyruszyć w dalszą drogę. To miejsce jest zaczarowane przez czarownika Sagusa, który nie chciał, by zostało zniszczone. Na każdy atak sad opowiada trucizną, nawet poprzez dotknięcie trawy. Aby nie zjedzono wszystkich owoców, Sagus ustalił pięciodniowy limit. Tabliczka to ostrzeżenie. W tym świecie każda tabliczka coś znaczy, ostrzega. Nie ma tabliczek „zmyślonych” czy „bez sensu”. Ty nie przestrzegałaś tej zasady, więc sad cię ukarał. Owoc który zjadłaś piątego dnia musiał być zatruty.
Zatkało mnie. Poczułam się głupio, jak dziecko, które przypadkiem coś zepsuło i oglądało przez to smutnych rodziców.
- Nie wiedziałam… - próbowałam znaleźć odpowiednie słowa. – Ja…
- Wiem – przerwał mi. – Nie chciałem cię ganić za to, co zrobiłaś. To dla ciebie całkiem nowy świat, nie znasz go dobrze i masz prawo do błędów – uśmiechną się, a mi zrobiło się cieplej na duszy.


Rozdział 4 


– A ty? – spytałam – Jak tu trafiłeś?
- Ja urodziłem się i dorastałem w Lithindurze.  To moja ojczyzna. Dawniej było tu pięknie. Wszędzie zielona trawa, drewniane domy, dzieci kąpiące się w licznych jeziorach…
- Ale teraz nie ma tu ludzi. – przerwałam - Żadnej trawy, czy jezior…
-Tak, to prawda. – przyznał – Ale kiedyś były. Do czasu aż pewien mag, Adrianno nie postanowił  wejść w posiadanie smoka. W Lithindurze ludzie podzieleni byli na dzieci, dorosłych, mędrców i magów. Mędrcy mieli już swoje lata, więc opowiadali o starych dziejach, o walkach rycerzy, którzy bronili wioski przed smokami… Smoki trzymały się od nas z daleka, Ale Adrianno, który badał zachowanie i zwyczaje smoków zapragnął, by wróciły, by mógł się opiekować jednym z nich. Mędrcy ostrzegali go, namawiali, by został, ale on nie słuchał i wybrał się za czarny las. Wkroczył na terytorium smoków, do Magioru, i uciekając przed nimi zwabił je do Lithinduru. Tu smoki wpadły w szał, zaczęły wszystko demolować. Niszczyły domy, spalały trawę, zabijały ludzi… Okropne chwile. – wzdrygną się
- Dlaczego? – spytałam – Przecież żyły z wami w zgodzie tak długo…
- To prawda, ale to dlatego, bo nie wkraczaliśmy na ich terytorium. Mędrcy mówili, że rycerze bronili ludzi przed smokami, aż pewien badacz smoków przekazał im w jakiś sposób , że jeśli one nie będą wkraczać na nasz terytorium, do Lithinduru, to my, ludzie, nie będziemy wkraczać na ich terytorium, czyli do Magioru. Smoki zgodziły się i wróciły za czarny las. Nie wchodziliśmy sobie w drogę, aż do tego momentu. Adrianno popełnił niewybaczalny czyn. Zginął w tym chaosie, tak jak wielu innych  mieszkańców wioski.  Ci, którym udało się przeżyć schronili się w jaskini obok Świętego Sadu. Ja też tam byłem. Chowaliśmy się tam przez dwa dni, później postanowiliśmy się przenieść. Pewien drwal, który był tam z nami, opowiedział nam o magicznej polanie znajdującej się gdzieś w głębi czarnego lasu.

c.d.n.

"Furtka do Meghont 2" rozdział 2


Rozdział 2 
Ta nowa

Eliza zatrzymała rower przed szkołą. Był to jednopiętrowy niebieski budynek. Wyglądał na zadbany.
Zsiadła z roweru i poprowadziła go do szarego stojaka na rowery. Wyglądał dość dziwnie między nowymi pojazdami o jaskrawych kolorach i wesołych naklejkach. Jej rower był…  - Dziewczyna spojrzała na niego krytycznym wzrokiem. Był stary. Odłaził od niego farba. Ale jeździł.
Weszła do budynku. Jej biała sukienka połaskotała ją w kostki. Ściany korytarzy były zielone, znajdowało się tam też kilka okien o framugach z ciemnego drewna. Próbowała się w tym wszystkim odnaleźć.
- Sala gimnastyczna – czytała z kartki, którą dała jej pani Pola, po skontaktowaniu się z dyrektorką szkoły – znajduje się na parterze, na prawo od wejścia. Dwuskrzydłowe drzwi. Obok sali numer siedem.
Rozejrzała się.  Za drzwiami wejściowymi były trzy korytarze: jeden prowadził w prawo, drugi w lewo, trzeci prosto,  do schodów na piętro. Skręciła w prawo. Mijała kolejne drzwi oznaczone numerkami.
Wejście na salę znajdowało się na końcu korytarza. Eliza pchnęła stare drzwi z ciemnego drewna i weszła do środka.
Znalazła się w dużym pomieszczeniu o kremowych ścianach. Na podłodze znajdowały się panele. Przy przeciwległych ścianach stały bramki i kosze do koszykówki. Naprzeciwko niej widać było wielki papierowy napis:  Witaj szkoło!  Pod napisem ustawiono niewielką scenę i stojak z mikrofonem.
Wszędzie było mnóstwo uczniów ubranych w białe bluzki i czekających na rozpoczęcie. Eliza spojrzała na swoją sukienkę i szare trampki.
„Chyba się wyróżniam…” – pomyślała.
Na scenę weszła dyrektorka. Miała rude włosy zebrane w kok i przyjazną twarz.
- Kochane dzieci! – zaczęła, a na sali zapadła cisza. – Zapewne znacie mnie z poprzednich lat, ale i tak się przedstawię. Jestem Kornelia Laffas. Jako dyrektorka witam was po wakacjach w naszej pięknej szkole.  – po tych słowach zaczęła ciągnąć te zwykłe przemówienia, jakie zawsze się mówi na rozpoczęcie roku szkolnego, czyli „na pewno się dobrze bawiliście w wakacje, ale teraz trzeba się wziąć do nauki” itd.
- Teraz przeczytam skład poszczególnych klas: - powiedziała pani Kornelia, a Eliza przysłuchała się uważniej. – Klasa pierwsza: wychowawczyni – Anna Terral, uczniowie: Ela Agus…
Eliza wypuściła powietrze z płuc. Musi jeszcze poczekać! Miała nadzieję, że jej nowa klasa będzie lepsza od poprzedniej…
- Klasa piąta! – usłyszała dziewczyna i aż podskoczyła. Głos dyrektorki wyrwał ją z zamyślenia.
„Ciekawe, jakie nazwisko podała pani Pola. Pewnie to po rodzicach…” – pomyślała.
- Wychowawczyni – Melisa Radess, uczniowie: Eliza Albatros, Karolina Col, Ewelina Ćma, Darek Ecek, Enath Matt, Enath Melania, Grothmant Lisa, Kastel Nataniel, Stalom Maciej, Zefir Anna, Żuk Kacper. Klasa szósta…
- A więc to moja klasa. – stwierdziła. Imiona wydawały się miłe, nawet kilka zapamiętała. Była Anna, Lisa, Darek, Nataniel, Matt i – to chyba jego siostra – Melania. Była ciekawa jak wyglądają.

"Furtka do Meghont 2" rozdział 1



Rozdział 1
Inna szkoła

Eliza wyszła z domu i wsiadła na rower. Ze zdenerwowania trzęsły jej się ręce. „Przecież nie może być aż tak źle…” – myślała. Pierwszy dzień w szkole po wakacjach zawsze był trudny, zwłaszcza w nowej szkole. Eliza mknęła teraz ścieżką mocno naciskając pedały starego, niebieskiego roweru. Dostała go od sąsiada, pan Henryk tylko trochę go zreperował.
- Będą się śmiać… - mruknęła. – „przyjechała na takim gracie!”. Może i jest zardzewiały, ale przynajmniej lekki.
Prawda, rower pokrywały duże plamy rdzy, więc był bardziej brązowy niż niebieski.
Eliza miała włosy koloru kasztanowego, przechodzącego w rudy, zawsze związane w warkocz. Zwykle nosiła jedną ze swych sukienek, najczęściej żółtą, fioletową lub zieloną. W niedziele białą. Szare trampki i obdarte nogi kontrastowały z delikatnymi falbankami materiału sięgającymi do jej kolan.
- No i oczywiście strój… - dodała pod nosem. – „ O rany! Ale brzydka, stara sukienka!” Ja to dobrze znam… - dodała ze smutkiem.
Niestety, jej rodzina nie należała do najbogatszych…
W poprzedniej szkole też jej dokuczali. Najbardziej chłopcy. Ciągnęli ją za warkocz i śmiali się z niej, a ona nie miała odwagi im odpowiedzieć. Zawsze żałowała, że nie ma starszego brata. On by jej pomógł…
Z domu do szkoły na rowerze dojeżdżała w piętnaście minut. Mieszkała we wsi Campi di grano, co po łacinie mniej więcej oznaczało „pola pszenicy”.  Gdziekolwiek spojrzeć, widać było domy i bezkresne pola uprawne, gdzie kołysało się zboże. Piękny widok.
Eliza urodziła się w Campi di grano, jednak w wieku sześciu lat pojechała do szkoły z internatem w Nowym Jorku.  Stało się to po śmierci jej mamy, która nagle zachorowała. Męczyła się dwa miesiące w chorobie, aż zmarła. Dziewczyna nigdy nie znała taty.
Została sama.
Wysłano ją do Nowego Jorku, do szkoły. To było przynajmniej tymczasowe rozwiązanie.  Szybko nauczyła się języka. Przebywała  tam przez pięć lat.
Później wróciła  z powrotem do domu, gdzie zgodzili się opiekować nią pani Pola Ness  (krawcowa) i pan Henryk Ness (stolarz) - małżeństwo, które nigdy nie miało dzieci.  Kochali ją i wychowywali jak własną córkę.
Eliza pracowała na farmach, by zarobić trochę pieniędzy. Zajmowała się tym przez rok.
Po tym czasie jej „rodzice” zdecydowali się zapisać ją do najbliższej szkoły znajdującej się piętnaście kilometrów dalej, w mieście Mitis, co po łacinie oznacza „łagodny”.
Była to niewielka szkoła podstawowa, niedaleko niej znajdowało się gimnazjum.
Właśnie dziś miała tam po raz pierwszy pojechać. Właśnie dziś miała rozpocząć tam naukę, wreszcie po polsku.  Dlatego tak się denerwowała. Nie miała pojęcia, czy tu potraktują ją tak samo. Była niemal pewna, że znowu spotka się z wyzwiskami, drwinami i brakiem zrozumienia. Żywiła jednak cichą nadzieję, że uda jej się znaleźć choć jedną osobę, która po prostu podejdzie do niej i powie: „Cześć. Jesteś tu nowa? Miło mi cię poznać.”.
Mogła jednak tylko czekać i pedałować.

'Liette" rozdział 2


Rozdział 2

Analizowałam w myślach wszystko jeszcze raz.
W środku nocy przychodzi do mnie obcy mężczyzna, ubrany co najmniej dziwnie i mówi: „Jesteś wybrana. Polecisz na smoku.” Nie zdziwiłabym się, gdyby teraz stanął przede mną znowu, a bita śmietana wypłynęła mu uszami – bo jestem niemal pewna, że on mi się przyśnił.
Jednak mimo to, coś kazało jej się spakować. Coś kazało jej nastawić budzik na piątą, mimo że jutro była sobota.
Bo coś pchało ją do wiary w słowa tego dziwnego snu. Snu? Czy to był sen? Jeśli tak, to dlaczego latarka leży na stoliku nocnym, a nie w szufladzie? Czemu na wycieraczce przed drzwiami jest świeże błoto? Liette nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Wkrótce wyczerpana rozmyślaniami zasnęła.

***

Budzik wyrwał ją ze snu.
- To dziwne – mruknęła do siebie. -  Wydawało mi się, że dziś jest sobota… Bo przecież jest! Po co ja nastawiałam budzik? Czemu moja torba jest spakowana? Nic nie rozumiem.
Dziewczyna nie pamiętała dziwnych wydarzeń sprzed nocy, ale już wkrótce wspomnienia miały powrócić.
Liette, nadal nic nie rozumiejąc ubrała się i zjadła śniadanie. Jak co dzień rano była w podłym nastroju – to kolejny dzień pobytu rodziców za granicą. Gdyby go ciągle nie przedłużali, już dawno byliby w domu i jedli z nią śniadanie. Razem…
Umyła talerz i zrobiła sobie kakao, dla poprawienia humoru.
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi.
Dziewczyna niechętnie zostawiła pyszny napój i poszła otworzyć – jak myślała – listonoszowi.
Za drzwiami stał…
- To pan! – krzyknęła.
- Tak, to ja. Wiem, że o mnie zapomniałaś, ale tak właśnie miało być – mówił ten sam człowiek, który wczoraj wydawał się snem, dzisiaj w ogóle go nie pamiętała, a teraz… no, teraz mówił do niej.
- Bo… to… pan… pan miał być wcześniej – jedynie tyle udało jej się wydukać przez zaskoczenie.
- Tak, wiem – męszczyzna zmieszał się nieco. –Ale musiałem… coś jeszcze załatwić. Spakowałaś rzeczy?
Popędziłam na górę do pokoju i przyniosłam moją starą, ciemnozieloną torbę wypchaną po brzegi.
- Serio polecimy na smoku? – nie mogłam się powstrzymać, by nie spytać. Znowu czułam dawną ekscytację.
- Nie na smoku – odparł. – Na smokach.
- Co?! – zatkało mnie.
- No, ty polecisz na jednym, ja na drugim – wyjaśniał, jakby to było najzwyklejszą rzeczą na świecie i jakby nawet niemowlak umiał latać na smoku.
Nadal oniemiała Liette wyszła z domu i zobaczyła…
- T… to są prawdziwe smoki… - wyszeptała z zachwytem.

"Liette" rozdział 1


Rozdział 1

Ulica prowadząca do mojego domu dziś wydaje się ciemniejsza niż zwykle. Codziennie wracam nią do domu o tej samej godzinie, czyli o 21:30, więc już trochę o niej wiem. Zawsze wita mnie ciemnością. Lubię ciemność. Uwielbiam, gdy mnie otacza. Jest tajemnicza. Jest niebezpieczna. Tak jak stwory, które mogą się w niej czaić.
Miesiąc temu znalazłam kawałek papieru wyrwany z dziennika. Leżał koło kanału. Znajdowały się na nim rysunki dziwnych istot. Nie wiedziałam co to oznacza. Szczerze mówiąc, nadal nie wiem
Wiem tylko, że wyglądają wspaniale. Majestatycznie.

***

W domu - jak zwykle - nikogo nie ma. Jedynie w skrzynce list od mamy i taty:
"Liette, kochanie, wrócimy późno. Później, niż się spodziewaliśmy. Przepraszam, skarbie, ale Twój ojciec postanowił, że... Że zostaniemy tu jeszcze... tydzień. Przepraszam. Może nawet ja zostanę na stałe, bo bardzo dobrze płacą. Na razie jeszcze nie wiem. Ale tata wraca na 100% w poniedziałek. Całusy!
Mama. "
Cisnęłam listem o ziemie. Znowu mi to robią!
Odkąd rodzice wyjechali do Hiszpanii dwa tygodnie temu ciągle odkładali na później swój powrót. Czy naprawdę aż tak zależy im na pracy projektantów wnętrz!? Przecież mogliby to robić też tu... Ze mną...
Liette nie miała nawet rodzeństwa. Była sama...

***

Obudziłam się w środku nocy w swoim pokoju. Usłyszałam jakiś głos. Wołał mnie po imieniu.
- Liette... Chodź tu... Pomogę ci...
- Kim jesteś?! - krzyknęłam przerażona.
- Nic ci nie zrobię - ciepły męski głos zachęcał dalej. - No chodź, wyjdź z domu.
Wyjęłam latarkę z szuflady i powoli zeszłam po schodach do salonu.
Otworzyłam drzwi. Za nimi stał mężczyzna, wyglądał na około dwadzieścia cztery lata. Ubrany był w niebieską szatę, taką, jaką widywałam w filmach o czarodziejach. Miał czarne, krótkie włosy i cienki wąsik.
Kto to jest? - pomyślałam
- Czy możesz mnie wpuścić, Liette? - spytał.
- Tak, oczywiście... - wymamrotałam, nieco skołowana całą sytuacją.
Usiadł na fotelu. Zapaliłam światło.
- Więc, Liette - denerwowało mnie, że wciąż powtarzał moje imię. Nie miałam pojęcia, skąd je znał. -  Zapewne zastanawiasz się, skąd ta niespodziewana wizyta.
Usiadłam na przeciwko niego, na kanapie.
- Cóż... tak. To dość... dziwne, że zjawia się pan w środku nocy, a potem woła mnie po imieniu, chociaż ja pana nie znam. Wpuściłam pana tylko dlatego, że... W sumie to nie wiem, czemu to zrobiłam. To zaprzecza wszelkiej logice.
Skinął  tylko głową.
Zapadła cisza. tylko zegar cicho tykał.
- Zaraz ci to wyjaśnię - powiedział wreszcie. - Może to zabrzmieć dziwnie, ale zostałaś wybrana.
- Wybrana? Na kogo?
- Na kolejnego mieszkańca Miasta Tajemnic.
- Co to za miasto?
- To miasteczko położone wysoko. Żeby się do niego dostać trzeba przelecieć między chmurami. Widać wtedy latające wyspy, gdzie znajduje się miasto. Jednak ukaże się tylko wtedy, gdy przylecisz na smoku. Mieszka tam wiele potworów, magów i czarodziejek. Tylko nieliczni mogą tam studiować.
Zaparło mi dech w piersiach.
- To niesamowite... - wyjąkałam. - Ale nie mogę. - przypomniałam sobie nagle. - Moi rodzice z tydzień wracają do domu.
- O to się nie martw. Gdy polecisz ze mną, czas na ziemi nie będzie płynąć. W Mieście Tajemnic dorośniesz, będziesz obchodzić urodziny, lecz gdy po  miesiącach nauki wrócisz do domu, nie upłynie nawet chwila.
To było jak piękny sen. Nauka w takim miejscu...
Ach, nie chcę się jeszcze budzić – pomyślałam.

"Furtka do Meghont"

Furtka do Meghont, czyli zadanie domowe z j. polskiego. Nieźle się rozpisałam - miało być min.  2 kartki z zeszytu ;p. (Wprowadziłam w nim poprawki i przedłużyłam zakończenie.)


Rozdział 1



Wolałabym być teraz w domu… - ledwo Mel zapisała te słowa w pamiętniku, gdy samochód podskoczył na wybojach, a długopis zaznaczył długą kreskę na kartce.
Mella miała 11 lat, szczupłą twarz, kremową cerę oraz czarne loki opadające na ramiona.
- Co tam bazgrzesz? – Jej starszy o dwie godziny  brat  bliźniak (choć wcale nie byli podobni) zajrzał jej przez ramię.
- Jeżeli pisze w pamiętniku, na którym jest napis „Nie czytaj tego, Matt!” to raczej ci nie powiem. – odparła Mella.
- Jak myślisz, Mel, jak będzie u wujka? – zmienił temat.
- Nie mam pojęcia. Niby skąd miałabym wiedzieć?
Wzruszył ramionami. On też tego nie wiedział. Jechali do wuja Norberta pierwszy raz w życiu. Wujek był bratem ich taty, który zginął rok temu w wypadku samochodowym.
- Możesz powtórzyć, po co tam jedziemy? – zwróciła się do mamy Mel. Próbowała jakoś przekonać mamę, żeby zostali. Za dwa dni miał być genialny film w kinie, a Anna, jej najlepsza przyjaciółka załatwiła bilety dla całej paczki. Jeśli jednak Mella pojedzie do wuja (a mieli tam zostać dwa tygodnie) nic z tego nie wyjdzie.
- Mel, przecież ci mówiłam – mama była już zmęczona ciągłymi wyjaśnieniami. – Muszę wyjechać służbowo na dwa tygodnie. Nie zostawię was samych, bo rozniesiecie dom.
- No a co z babcią? –  Mella nie odpuszczała tak łatwo. – Przecież jest nam dłużna, pożyczyłaś jej pieniądze na wycieczkę do Anglii, do jej brata. Mogłaby przyjść i się nami zaopiekować.
- Pojechała do chorej przyjaciółki.
- Ale dlaczego akurat wujek? – zaczynało jej już brakować argumentów. – przecież ledwo co go znamy, ostatni raz widzieliśmy go na mojej komunii.
- Melanio Enath! – mama się zdenerwowała. – Pojedziesz do wuja Norberta czy tego chcesz, czy nie! Nie możesz wiecznie tylko łazić ze swoimi koleżankami! Zrozumiałaś?!
- Tak…
Matt ściągną słuchawki z uszu i wychylił się do przodu.
- Mamo… a czy wujek ma dzieci?
- Nie, Matt, Norbert nie ma dzieci. Miał syna, ale podobno zniknął w tajemniczych okolicznościach. Ja tam w te brednie nie wierzę. Zapytasz go, gdy już dojedziemy.
Mella i Matt spojrzeli na siebie pytająco. Zniknął w tajemniczych okolicznościach?

Rozdział 2
Jechali już pięć godzin. Zbliżał się wieczór.
- Daleko jeszczeee? – spytał Matt, już chyba setny raz w ciągu pięciu minut
- Godzina drogi – odparła mechanicznie pani Enath.
„Jedyne co mogę zrobić to zasnąć…” – pomyślała Mella. W tym momencie przyszedł sms od Anny:

Hej :) Już u wujka? Udało ci się namówić mamę
na ten film? Bilet czeka, ale w kolejce 
jest Lisa Grothmant. Pamiętaj. Buziaki                 ~Anna

Odpisała szybko:

Oddaj bilet Lisie. Nic z tego nie będzie… 
Do wujka jeszcze godzina drogi. 
Chyba umrę z nudów…                                            ~ Mel

Kolejna wiadomość od Anny:

Szkoda…  Następny  film za tydzień. 
„Zagubieni w czasie”. Będziesz?                              ~ Anna

W ich mieście rzadko kiedy leciał jakiś film. Ma przegapić aż dwa? No i jeszcze takie genialne…

No coś ty! Przez mamę u wuja zmarnuję dwa
Tygodnie! Dlaczego ona mnie nie posłucha?!        ~Mel

Dwa tygodnie? Twoje urodziny są za 12 dni.
Zapomniałaś?                                                               ~Anna

O rany! Faktycznie całkiem zapomniała!
- Mamo! Ja nie mogę być u wujka dwa tygodnie! Przecież moje urodziny są… - nie skończyła, bo mama posłała jej piorunujące spojrzenie.

Moja mama wiedziała o tym wszystkim!
Szkoda, że cię tu teraz nie ma…
Nie pisz już, chcę się przespać.                                   ~Mel

Wtuliła się w swoja bluzę i zasnęła.



Rozdział 3
- Jeszcze tylko pięć minut! – obudził Mellę głos mamy, odpowiadający na pytanie Matta. – Pięć minut i będziemy u wuja Norberta!
- A gdzie właściwie pracuje wujek? – spytała Mel. - W domu mówiłaś, że ma willę. To musi być więc jakaś dobrze płatna praca – stwierdziła.
- Nie jestem pewna… - zaczęła się zastanawiać mama. – Chyba… Czymś handluje. Ale nie wiem czym. Raz u niego byłam, zanim urodził się Matt. Ciągle przychodził do niego jakiś klient. Norbert zamykał się z nim w gabinecie i godzinami prowadził zażarte dyskusje. Potem przenosił coś z gabinetu do swojego pokoju, ale nie wiem co. Nigdy nie chciał mi powiedzieć.
-  A może oni handlują klejnotami? – zamyślił się Matt. – Dlatego wuja stać na willę. Tak, to wszystko wyjaśnia.
Mama uśmiechnęła się pod nosem.


***

- Jesteśmy na miejscu – oznajmiła mama wjeżdżając przez białą, zadbaną bramę po wyłożonym beżowymi kamieniami podjeździe.
Mel rozglądała się ciekawie dookoła. Wszystko było piękne, trawniki równo przystrzyżone, a kwiaty cudownie pachniały. Sama willa była idealnie biała i miała drzwi wykonane z jasnego drewna. Wyglądała na bardzo drogą.
Wujek wyszedł z domu. Miał krótkie, ciemne włosy i wąsy, zieloną dżinsową kurtkę i spodnie z czarnego materiału. Z obojętną miną wziął od nich wszystkie bagaże, bez trudu wniósł do willi i postawił w przestronnym holu.
- Dziękuję, Norbert, że zgodziłeś się wziąć ich do siebie – odezwała się pani Enath.
- Drobiazg. – odparł krótko, nadal zachowując kamienną twarz.
- Mella, Matt, bawcie się dobrze.
Uściskali się, a potem pani Enath odjechała.
- To co? – spytał Matt – oprowadzisz nas, wujku?
- Nie ma na to czasu – oznajmił sucho mężczyzna. – Nie wolno wam wchodzić do mojego pokoju, ani pokojów do których prowadzą drzwi z ciemnego drewna.  Są one zamknięte na klucz. Kuchnia jest na dole. Obiad gotuje kucharz, ale raczej go nie spotkacie. Znajdziecie tylko jedzenie na srebrnej tacy, tak samo z kolacją. Na górze są dwie sypialnie i jeden wspólny pokój. Reszta pomieszczeń z drzwiami z jasnego drewna również jest do waszej dyspozycji. Możecie bawić się w ogrodzie. Nie wychodźcie za bramę bez mojej zgody. To ruchliwe ulice, nie chcę, by stała się wam krzywda – na tym wuj skończył swoje przemówienie i udał się z bagażami na górę.
Mella i Matt ruszyli za nim bez słowa. Mężczyzna postawił torby na ziemi i bez słowa zszedł na dół, zostawiając rodzeństwo same w dużym pokoju. Bliźniaki usłyszały jeszcze szczęk kluczy, który oznajmił, że wuj zamknął się w swoim gabinecie. W pokoju było mnóstwo półek z wieloma zabawkami i książkami. W dwóch przeciwległych ścianach znajdowały się drzwi z jasnego drewna. Prowadziły zapewne do ich sypialni, o których mówił wujek.
- Trochę… mało sympatyczny. – stwierdził Matt.
- Trochę?! Zachowuje się, jakby był prowadzącym na obozie przetrwania! – Mella wzięła swoją torbę i wstawiła do sypialni po prawej stronie.
- Ale dom to ma niezły – Matt zaglądał do sypialni po lewej. – Ale miękkie łóżko!
- Mnie bardziej ciekawi ogród. Przez to okno doskonale go widać.
Matt również spojrzał przez szybę. Idealnie wypielęgnowany ogród wyglądał jak namalowany.
- Już niedługo będzie całkiem zrujnowany – stwierdziła Mella.
- Niby czemu? – zdziwił się Matt.
- Jak to czemu? Bo ty tu jesteś! – zaśmiała się Mel i otworzyła torbę.
- A wszystkie lustra popękają przez ciebie! – odgryzł się Matt.
Mella zamknęła drzwi i zaczęła wypakowywać swoje rzeczy. Nagle usłyszała sygnał sms'a w swojej komórce.

Jak tam? Jaki jest ten twój wujek? Ma przystojnego syna?
Pamiętaj, że możesz do mnie pisać choćby nie wiem co!
Przecież jestem twoją przyjaciółką ;)                         ~Anna

Jest tu ogromna willa i moja własna sypialnia.
A co do wujka - zachowuje się jak
jakiś prowadzący na obozie przetrwania!
A syna nie ma. Córki też. Mama coś mówiła
o „zniknięciu w tajemniczych okolicznościach”.
Co o tym myślisz?                                                         ~Mel

Bezsens. Słuchaj, najlepiej to się trochę poopalaj, poczytaj
i nie zwracaj na wuja uwagi. O, na Matt’a też ;)
Bateria słaba. Napisz jutro po południu.                 ~Anna

Po przeczytaniu wiadomości od Anny Mel rzuciła się na łóżko. „Czy to naprawdę takie proste? – myślała. – Po prostu niczym się nie przejmować. Nie myśleć o filmach, o bilecie, o wujku…”


***

Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi.
- Wejdź – powiedziała.
Do pokoju zajrzał Matt.
- Myślałem, że wujek będzie fajniejszy… - wyznał i usiadł na jej łóżku.
- Ja też.
- Sądziłem, że chociaż oprowadzi nas po willi… A on tylko: to możecie, tego nie możecie. Kropka.
Skinęła głową. Miała takie same odczucia jak brat.
-  A może sami sobie pozwiedzamy? – spytała z błyskiem w oku.
Matt uśmiechnął się i ruszyli schodami na dół. Zajrzeli za wszystkie drzwi z jasnego drewna. Było ich dokładnie siedem, z czego dwoje prowadziło do łazienek. Pozostałe do kuchni, ogrodu, przytulnego, małego saloniku, biblioteki i do wyjścia.
- Zwiedziliśmy już chyba wszystko… - stwierdziła Mel.
- Jutro idziemy do ogrodu – postanowił Matt.
- Jak chcesz – zgodziła się i poszła się umyć przed snem.
„ Chyba nic ciekawego mnie tu nie spotka… – myślała, leżąc już w łóżku. – Szkoda, że nie ma tu Anny…”



Rozdział 4
Następnego ranka obudziła się o siódmej. Pobiegła prędko pod drzwi pokoju brata i zapukała.
- Wejdź… - usłyszała zaspany głos Matt’a.
- Jak ci się spało? – zapytała Mella.
- Krótko – stwierdził. – Przez ciebie.
- Jestem już głodna.
- Ja też. Co na śniadanie?
- Chodź zobaczyć, co jest.
Pobiegli razem do kuchni. W lodówce znaleźli ogromną różnorodność składników. W szafkach między innymi płatki owsiane, więc zdecydowali się na płatki z mlekiem.
Po śniadaniu Matt wybrał się z piłką na boisko, by potrenować. Mella natomiast skorzystała z porady Anny i ułożyła się z książką koło basenu na kocu przyniesionym z sypialni.
Po około godzinie czytania i opalania się zaczęło jej się nudzić. Spojrzała w stronę boiska, by zobaczyć co robi Matt, ale nie było go tam.
- Pewnie siedzi w pokoju. Znudziło mu się i gra na komórce - mruknęła.
Pobiegła na górę. Matt’a nie było ani tam, ani w żadnym innym pokoju.
- Gdzie on zniknął? – Mel zaczynała się powoli martwić. – Tylko bez paniki – uspokajała się. – Pewnie gdzieś siedzi i  nie mogę go po prostu znaleźć, bo dobrze się ukrył. Słyszysz Matt?! – krzyknęła. - To nie jest śmieszne! 

***

Cofnijmy się jakieś pół godziny w tył,  kiedy to Mella była pochłonięta lekturą, a Matt trenował na boisku odbitki głową.
„Ale nuda… – pomyślał chłopak. – Szkoda, że nie ma tu chłopaków z drużyny…” 
Zerknął na Mel. Nie, ona z nim nie pogra. Za bardzo było pochłonięta tymi swoimi „dziewczęcymi zajęciami”. Znudzony podszedł do żywopłotu i włożył rękę pomiędzy gałązki.
Szedł powoli wzdłuż zielonych listków. Gałęzie przyjemnie drapały jego dłoń. Nagle natknął się na coś, co nie przypominało ani gałązki, ani metalowego płotu za żywopłotem, ani niczego innego co mogłoby się tam znaleźć. Przejechał po tym ręką.
Odchylił gałęzie i ujrzał piękną, zieloną furtkę z drewnianą klamką. Otworzył ją powoli.
Za płotem, patrząc z ogrodu, znajdował się kolejny ogród i kolejny dom. Taki, jakich pełno na wielu osiedlach. Jednak za furtką nie było widać ani trawnika, ani domu.
Stanął na ciemnobrązowej ziemi bez trawy. Wokół niego rosły wysokie jak drzewa grzyby o kapeluszach w ciemnych odcieniach fioletu, zieleni, różu, brązu i błękitu oraz czarnych trzonach. W powietrzu unosiła się czerwona mgła.
Szedł powoli, ostrożnie stawiając każdy krok. W niektórych grzybach dojrzał dziury, niby dziuple, ale tak duże, że on sam bez problemu by do nich wszedł. 
Szedł już może z piętnaście minut rozglądając się po grzybowym lesie, gdy nagle stanął przed nim ptak prawie tak wysoki jak on. Przypominał orła, ale miał złote i czerwone upierzenie, a na głowie czerwony czubek z piór.
Przerażony Matt odwrócił się i pobiegł z powrotem co sił w nogach, nie czekając nawet na jakikolwiek ruch dziwnego zwierza.
Dotarł zdyszany do furtki i obejrzał się za siebie. Dziwny ptak go nie ścigał. Ale mimo to chłopak szybko otworzył furtkę i z ulgą stanął na trawie.
Tak dochodzimy do momentu, kiedy to od chwili, gdy Mella krzyknęła, że Matt ma wyłazić z kryjówki minęło jakieś dziesięć minut.
Mel siedziała akurat w sypialni czytając książkę i starając się nie myśleć o zniknięciu brata. Gdy usłyszała kroki na schodach poderwała się od razu.
- Matt! Gdzieś ty był?! Wszędzie cię szukałam!
- Ja… - zaczął zdyszany. – Ja byłem… byłem w jakimś dziwnym miejscu…
- To znaczy? Wyszedłeś za bramę, tak? Chociaż wujek zabraniał!
- Nie! To znaczy… Tak jakby tak, ale nie! A tak w ogóle widziałaś go dzisiaj?
- Nie. Ale pewnie siedzi w gabinecie. Nie zmieniaj tematu! Gdzieś ty był?
- Znalazłem furtkę za żywopłotem, od strony domu sąsiadów.
- Jej, ale atrakcja, tajne przejście do sąsiadów – powiedziała sarkastycznie.
- Ale za tą furtką był jakiś inny świat! Ogromne grzyby i w ogóle!
- Ty na pewno nie dostałeś udaru od tego słońca?
- Nie! Dlaczego mi nie wierzysz!? – krzyknął i zamknął się w swoim pokoju.



Rozdział 5
Mel zapukała do pokoju brata.
- Matt... Przepraszam. Nie chciałam cię urazić. Ale po prostu ciężko mi uwierzyć, że znalazłeś magiczną krainę za furtką od sąsiadów.
Matt z impetem otworzył drzwi.
- Więc chodź, pokażę ci!
Pobiegli schodami na dół, a następnie do ogrodu. Matt zaczął szukać ręką klamki w żywopłocie.
- Jest! – nacisnął ją i otworzył furtkę, rozchylając drugą ręką gałęzie żywopłotu.
- Łał… - szepnęła Mella, widząc las grzybów i czerwoną mgłę. Delikatnie postawiła stopę na ciemnej ziemi, jakby w obawie, że ta zaraz się zapadnie. Dziewczyna w niemym zachwycie podziwiała ogromne różnobarwne kapelusze, nie mogąc uwierzyć, że istnieją naprawdę.
- Mówiłem ci! - Matt dumnie wypiął pierś, jak zawsze gdy udawało mu się udowodnić siostrze, ze to on ma rację.
- A dlaczego stąd wróciłeś? Coś znalazłeś?
- No… Nie. Stanął przede mną taki wielki niby – orzeł ze złotymi piórami i czerwonym czubkiem i ja uciekłem – wyznał chłopak, nieco zawstydzony swoją tchórzliwością.
- Więc spotkałeś feniksa - usłyszeli obok siebie delikatny, dziewczęcy głos.
Spojrzeli w tamtą stronę. Niecałe dwa metry od nich na białym jednorożcu siedziała wróżka o srebrnych włosach lewitujących wokół jej głowy i oplatających jej żółtą suknię. Miała jasną, niemal białą twarz, okrągły nosek i niebieskie oczy. Wyglądała na około szesnaście lat.
- Kim… kim pani jest? – zapytała Mel.
- Jestem Eleonora, ale mówcie mi Lora. A to mój jednorożec Gwiazda.
- Jest pani wróżką? To jest jednorożec? – zdziwił się Matt.
- Tak i tak – uśmiechnęła się Lora. –  Ale proszę, nie mówcie do mnie "pani". Jestem nastoletnią wróżką, uczennicą szkoły wróżek w Reltindii.
- Reltindii? - powtórzyła Mella.
- Co? Wy nie stąd? Och, ale ze mnie gapa! No przecież, na miejscowych nie wyglądacie. Wsiadajcie, oprowadzę was! – powiedziała wesoło wróżka.
- Gdzie mamy wsiadać? – Matt spojrzał pytająco na Lorę. – Przecież na twoim jednorożcu się nie zmieścimy.
- Och, widać, że pierwszy raz tu jesteście – Eleonora przyjrzała się im uważnie. – No i te stroje – pokręciła głową. – wsiadajcie na moje włosy.
- Na włosy?! – zdziwiło się rodzeństwo
- Tak, na włosy. Tak tu podróżujemy. Siadajcie – Zaprosiła ich ruchem ręki, jednocześnie sprawiając, że jej srebrne kosmyki wychyliły się w ich stronę tworząc dwa "krzesła".
Matt i Mella usadowili się na nich wygodnie i po chwili jednorożec wzbił się w górę. Lora wymamrotała zaklęcie w obcym języku i Gwiazda zmieniła się w pegaza (czyli konia ze skrzydłami).
- Tu jest las Dremmenlot – wróżka wskazała na otoczone czerwoną mgłą wielkie grzyby, które z góry wyglądały jak kolorowe kropki namalowane na brązowo - czerwonym tle. – A tam, kawałek dalej jest miasto Reltindia, tam chodzę do szkoły. Tam widać góry Dlukz, te otoczone białymi kłębami chmur, a kawałek dalej – doliny Anasondii, gdzie założony jest rezerwat dzikich zwierząt, oczywiście magicznych.
Lora opowiedziała Melli i Matt’owi o życiu w tej niezwykłej krainie.
- Uczymy się także o innych światach, takich jak Narnia czy  Ziemia. To dość dziwne, że wy się o nich nie uczycie. Poznajemy także różne gatunki zwierząt, takie jak feniksy czy jednorożce. Wasze życie jest bardzo odmienne od naszego. Słyszałam, że nie znacie magii, czy to prawda? Ja tam w to nie wierzyłam, ale chyba jednak to prawda. Jak się żyje bez czarów i zaklęć? – zwróciła się do Mel.
-  No więc… - nie wiedziała jak odpowiedzieć. – No więc nawet nie wiedziałam, że istnieje magia i inne światy, jednorożce, feniksy…
- Nie?! - wróżka wlepiła w nią zdziwiony wzrok. – No coś ty! Ja po prostu nie przeżyłabym bez zaklęć! – uśmiechnęła się.
Po chwili dotarli do  Reltindii. Lora zaprowadziła ich do sklepu, gdzie zapłaciła srebrnymi monetami za ich nowe ubrania, podobne do ubrań miejscowych. Dla Mel znalazła czerwoną suknię  ze srebrnymi falbankami, a dla Matt’a luźną bluzkę i spodnie z  brązowego materiału oraz srebrny pasek
Następnie poszli do szkoły.
- Pani Ailenross, to jest Mella, a to Matt. Przybywają z Ziemi. Matt, Mella, to jest moja nauczycielka, pani Ailenross – oznajmiła wróżka.
- Miło mi was poznać. – powiedziała nauczycielka – Może chcielibyście się czegoś nauczyć? Uczymy tu między innymi o rzucaniu zaklęć, historii Meghontu, czyli tej oto właśnie magicznej krainy, o magicznych stworzeniach i wielu, wielu innych. Możecie tu przychodzić codziennie o dziewiątej. Będziemy na was czekać.
- Och, bardzo chętnie! Bardzo dziękujemy – odparła od razu Mel.
- Hej, hej! Nie tak szybko! – wtrącił się jej brat. - Mel, ty chcesz mnie zaciągnąć do szkoły nawet na wyjeździe?!
- Uczymy się też latania na smokach… - powiedziała zachęcająco Lora.
- Będę o ósmej! – oznajmił szybko Matt.
Zwiedzali jeszcze miasto, a później wrócili do domu na obiad.
- Ale tam genialnie – zachwycała się Mella.
- To co, idziemy po obiedzie jeszcze raz?
- Nie, ja mam dość wrażeń na dziś. Będę w bibliotece. Ale ty idź jeśli chcesz.
- Dobra, chcę zobaczyć smoka.
Tak jak mówił wujek, znaleźli srebrną tacę w kuchni na stole.
Po jedzeniu Mel udała się do pokoju naprzeciwko, czyli biblioteki. Zaczęła przeglądać książki.
- Jednak miałam rację… - mruknęła, wyjmując grubą książkę oprawioną w zieloną skórę, ukrytą za encyklopediami. Z przodu znajdował się napis: „Dzienniki Norberta Enath”
Mel natknęła się na fragment :
„Popamiętasz mnie Meghont! Mój syn został przemieniony w smoka! Nigdy wam tego nie zapomnę! Wyłapię wszystkie chochliki z lasu Dremmenlot i sprzedam!”
Wszystko składało się w jedną całość… Wujek chodził ponury ("jak jakiś zombie!" - stwierdził ostatnio Matt), bo jego syn został przemieniony w smoka. By się zrewanżować, powykradał chochliki z lasu. Sprzedał je i otrzymał mnóstwo pieniędzy. Ale nadal nie miał syna.
Gdy wrócił Matt, Mel opowiedziała mu czego się dowiedziała.
- O rany! I co masz zamiar z tym zrobić?
- Nauczę się zaklęcia, które odczaruje jego syna. Wtedy nareszcie zacznie się uśmiechać – z tym postanowieniem Mella położyła się do łóżka.

Rozdział 6
Następnego dnia, oraz przez dziewięć kolejnych dni chodzili do szkoły w Reltindii.
- A dlaczego właściwie nie odczarujecie mojego kuzyna? – spytała tego właśnie dziewiątego dnia  Mella
- To jeden z tych kapryśnych uroków…- tłumaczyła nauczycielka magii, pani Oldermiff. -Odczarować tą osobę może jedynie osoba z tego samego gatunku i na dodatek tylko w dzień urodzin osoby odczarowującej. Czyli na przykład: wróżkę zamienioną w jednorożca może odczarować danego dnia tylko wróżka, mająca w ten dzień swoje urodziny.
- Ja mogę to zrobić! – wykrzyknęła Mel. - Mam jutro urodziny, oraz jestem człowiekiem, tak jak on był człowiekiem. Nauczcie mnie tego zaklęcia, proszę!
- Dobrze. Ale musimy poświęcić na to cały dzisiejszy dzień. – stwierdziła pani Oldermiff.
Aż do wieczora Mel uczyła się tajemniczej formułki, aż znała ją na pamięć nawet od tyłu. Potrafiła też wykonać skomplikowane ruchy rękami, niezbędne do przemienienia jej kuzyna z powrotem w człowieka.
Położyła się wieczorem do łóżka i nie umiała zasnąć z podekscytowania. Kilka dni temu Anna napisała z komórki swojej mamy, że jej telefon jest w naprawie, więc nie będzie pisać aż do powrotu Melli. Dziewczyna mogła się więc skupić tylko i wyłącznie na magicznym zaklęciu, które miało przywrócić wujkowi uśmiech.

***

Rano, po śniadaniu Mella poszła z bratem  do Meghont.
- Musisz zacząć mówić już teraz, gdy twój kuzyn jeszcze śpi. Mów cicho, nie może się obudzić – tłumaczyła jej nauczycielka, gdy stały obie u wlotu do wielkiej jaskini, w której leżał ogromny smok. Miał błyszczące, fioletowe łuski i srebrne pazury wielkości jej dłoni. –Tak łatwiej będzie wprowadzić go w trans. Jeśli coś pójdzie nie tak lub się pomylisz, zacznij od  nowa. 
Mel powoli szeptała zaklęcie. Zamknęła oczy. Poczuła, jak jej włosy unoszą się nad głowę, a powietrze wokół wiruje. Uniosła się nad ziemię. Nie widziała tego, ale czuła. Latała… Zatraciły się dla niej jakikolwiek czas i przestrzeń. Ona tylko  wisiała w powietrzu… 
Minęła godzina. Dziewczyna powoli opadła na ziemię. Czuła się wyczerpana. Straciła przytomność.
Ocknęła się w szpitalu w Reltindii. Obok niej stał Matt, Lora, pani Oldermiff i… to chyba jej kuzyn.
- Wszystko w porządku? – spytała Lora.
- Tak… Chyba tak -  stwierdziła Mel.
- To było super! - zachwycał się Matt. - Normalnie latałaś! A ten smok... eee, znaczy nasz kuzyn - chłopak przepraszająco spojrzał na jedenastoletniego bruneta stojącego koło Lory. - Wybacz, Tom.
- Nie szkodzi. Przecież byłem smokiem - uśmiechnął się.
- No więc Tom nagle rozbłysnął srebrnym światłem, a ty uniosłaś się w powietrze i podleciałaś do niego. Potem on zaczął się kurczyć,  jego łapy zmieniły się w ręce i nogi, łuski zniknęły i zmieniły się w skórę. A ty powoli opadłaś na ziemię. Przenieśliśmy Cię do szpitala i... no, teraz jesteś tutaj.
- Właściwie dlaczego zamieniono Cię w smoka? - Mella usiadła na łóżku i spojrzała na kuzyna.
- Bo wkroczyłem na teren krasnoludów - wyjaśnił Tom. 
- Krasnoludów? - zdziwił się Matt.
- Pod Reltindią ciągnie się rozległą sieć kopalni, w której krasnoludy wydobywają węgiel, kamienie szlachetne, żelazo i inne surowce - wyjaśniła pani Oldermiff.
- Dokładnie - kuzyn skinął głową. - Krasnoludy nikogo nie wpuszczają na ten teren, chyba że się je przekupi lub będą tej osobie dłużne. Albo jeśli darzą kogoś szacunkiem, co rzadko się zdarza. Ja o tym nie wiedziałem. Wybrałem się z moim kumplem Jeff'em (tylko my dwoje i mój wujek wiedzieliśmy wtedy o Meghont) do jednej z kopalni na poszukiwanie skarbów. Byliśmy przekonani, że to będzie świetna zabawa. Ale w głębi tunelu natknęliśmy się na krasnoludy. Jeff uciekł, ale ja nie miałem już tyle szczęścia. Złapali mnie, zapłacili diamentami jakiejś czarownicy żeby mnie zamieniła w smoka i uwięzili w jaskini - dopóki byłem w smoczej postaci nie mogłem z niej wychodzić. Nie widziałem mojego wujka już ponad dziesięć lat... Ale nie jestem starszy ani o dzień. Smoki żyją o wiele dłużej od ludzi, więc pewnie to dlatego.
Mella nie miała pojęcia co powiedzieć. Wcześniej nawet nie przemknęło jej przez myśl, że przecież wuj i Tom nie widzieli się tyle czasu... Pomyślała o swojej mamie i zrobiło jej się przykro. Spędzała z nią tak mało czasu, zwłaszcza po śmierci taty.
- Zabiorę was do domu – przerwała milczenie Eleonora, po czym wyszeptała zaklęcie teleportacji i przenieśli się pod furtkę.
- Do zobaczenia wkrótce – powiedział Matt i jako pierwszy przekroczył próg  magicznej krainy.
Tom ostrożnie postawił stopy na trawie. Prawdziwy świat... Jego świat.
Nagle drzwi willi się otworzyły i do ogrodu wyszedł wujek.
- Tato! – krzyknął brunet i pobiegł w jego stronę.
- Tom! Skąd ty się tu wziąłeś?! Tak bardzo za tobą tęskniłem! – powiedział wujek, a Mella po raz pierwszy od ich przyjazdu zauważyła uśmiech na jego twarzy.
Ojciec i syn poszli razem do gabinetu, gdzie długo rozmawiali, śmiali się razem i opowiadali, co się działo przez te wszystkie lata rozłąki.
Później wszyscy zjedli wielką wspólną kolację, na którą zaprosili również kucharza. 

***

Następnego dnia, w przeddzień wyjazdu poszli wszyscy na wspaniałe przyjęcie do Meghont. Było to przyjęcie urodzinowe dla Mel, powitalne dla Toma i przeprosinowe od wujka dla Meghont. Teraz, gdy ojciec Toma poznał prawdę o przemianie syna było mu wstyd, że podjął tak pochopne kroki.
Bawili się aż do wieczora wesoło tańcząc i śpiewając. Byli tam wszyscy: Mel, Matt, Tom, wuj Norbert, Lora, pani Oldermiff i inne nauczycielki ze szkoły w Reltindii.
Mella i Matt pożegnali się ze wszystkimi i obiecali, że jeszcze kiedyś wrócą, żeby nauczyć się latać na smokach i rzucać nowe zaklęcia.
Rano pod willę przyjechała mama. Podziękowała wujowi za opiekę.
- Ach, to ja powinienem dziękować tobie. Te dzieciaki bardzo mi pomogły – uśmiechnął się.
Już w samochodzie mama zapytała Mellę:
- I jak? Aż tak źle było?
- Nie, mamo. Nie tak strasznie, jak myślałam – odpowiedziała i uśmiechnęła się porozumiewawczo do brata.